Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

"Wojna Rodziny" Rozdział II

"Wojna Rodziny" Rozdział II

         Książe Ulf zbliżał się do stolicy, zbudowanej od podstaw przez Ocariana, po ostatecznym pokonaniu wojsk Nazira. Miasto było potężne, posiadało ogromny ceglany mur, otaczający całe miasto, oraz posiadał dwa dodatkowe pierścienie murów w środku. W pierwszym pierścieniu znajdowało się dolne miasto, największe, najbardziej żywe miejsce w całej stolicy. Jednak w budynkach nie było różnorodności. Były to bliźniaczo podobne kamienice posiadające dwa piętra. Jedyną różnicą w budynkach były ogromne budynki baraków straży miejskiej, i mniejsze wieże nazywane posterunkami. Drugi pierścień to było tak zwane górne miasto, tam rezydencję, sklepy jak i wstęp posiadali jedynie obywatele miasta. Jednak by tam mieszkać pozwalali sobie tylko najbogatsi. Budynki były różne, od trzy piętrowych kamienic, po osobne rezydencję z ogrodami. Tu też wyróżniały się baraki straży miejskiej, jak i baraki gwardii królewskiej. Co występowały również wieże posterunkowe, ale znacznie w mniejszych ilościach. Ostatni pierścień, był miejscem gdzie stał pałac królewski i kolejne koszary gwardii. Stolica była wzorem do odwzorowania w mieście Ulfa. Mimo kilku różnic książę był zadowolony z swojej pracy. Wierzył że ojciec w końcu doceni jego prace.

         Po drodze jednak coś zmusiło go by zatrzymał swojego konia, a po nim tak samo postąpili jego ludzie. Książe spojrzał na drogę, na której stał wóz a na około niego sześciu jeźdźców. Dopiero po przyjrzeniu się, w drewnianym pojeździe było jeszcze czterech ludzi z kuszami.
         - Wybacz książę… - odezwał się mężczyzna wyglądający na lidera bandy. Postawnej budowy mężczyzna, o rudych, krótkich włosach. Z twarzy nie różnił się od obywatela górnego pierścienia, zadbany, schludny. Ubrany w zwykłe zdobione szaty. Ale reszta przypominała grupę barbarzyńców, czarno włosi, brodaci. Jedyne ubrania to pozszywane skóry tworzące „zbroje”. - … niestety nie możemy cię puścić dalej.
         - Dlaczego tak? – zapytał Ulf, spoglądając na wyposażenie ludzi blokujących mu drogę. Rudowłosy miał pochwę z mieczem, kiedy reszta jeźdźców trzymała przywiązane sznurami topory. Kusznicy mieli nałożone bełty, ale nawet nie celowali w jego stronę. „cholera, mają przewagę” pomyślał. Wiedział że walka może źle się skończyć dla niego, albo jego czterech ludzi.
         - Niestety, gdybym księciu powiedział, to musiał bym księcia zabić.
Blondyn wyciągnął miecz, tak samo jak jego pięciu ludzi. Barbarzyńcy nie czekali długo, i jako odpowiedź sięgnęli po swoje topory. Twarz rudego mężczyzna zmieniła swój wyraz z uśmiechu na lekko wystraszony.
         - Zejdźcie mi z drogi, albo wszyscy pożegnacie się z życiem! – krzyknął blondyn, obserwując napastników. Nawet się nie ruszyli. – Sami tego chcieliście. Żołnierze! Pokażmy im wyszkolenie rodem z Karonel!

         Ulf pognał konia jadąc na czele swoich ludzi. Kusznicy wycelowali i wystrzelili. Cztery bełty minęły księcia. Pocisk przebił hełm jednego z jeźdźców blondyna. Jego ciało bezwładnie spadło z konia. Kolejny rycerz poczuł wrogi bełt w swoim ramieniu, ale szybko drugą ręką go złamał. Na jego szczęście pocisk nie wbił się nawet w połowie. Reszta pocisków nawet nie trafiła ludzi Ulfa. Barbarzyńcy ruszyli w tym momencie. Książę dostrzegł najbliższego przeciwnika, widział że szykuje się do uderzenia toporem. Podniósł się i gdy był wystarczająco blisko rzucił się na przeciwnika, zrzucając go z konia. Upadli głośno na ziemie, wytrącając bronie z ich rąk. Ulf usiadł na brzuchu barbarzyńcy i zaczął uderzać go pięściami w twarz. Mężczyzna bezwładnie próbował walczyć. Jeden z jego ciosów był tak silny że łuk brwiowy księcia został poważnie uszkodzony, a z rany sączyła się krew. Blondyn po tym uderzeniu odleciał do tyłu. Barbarzyńca wstał i rzucił się na swojego przeciwnika. Jednak książę dostrzegł leżący obok miecz. Przeturlał się do niego i gdy czarnowłosy miał go zaatakować, szybko chwycił broń i przebił mężczyźnie brzuch. Ciało barbarzyńcy bezwładnie  opadło Ulfa, który je odrzucił na bok. Stanął i rozejrzał się. Zauważył że jego rycerzy dobrze sobie radzą. Kolejny wrogi im mężczyzna spadł z konia, przecięty mieczem rannego rycerza. Ulf wiedział o największym niebezpieczeństwie, kusznikach, którzy byli prawie gotowi do strzału. Ruszył biegiem w ich stronę, widząc że blokuje je tylko rudowłosy na koniu. Obejrzał się jeszcze do tyłu, jeden z jego ludzi padał na ziemie, z wbitym toporem w głowę, jego oprawca szybko został przecięty mieczem. Zostało trzech rycerzy Ulfa i dwóch barbarzyńców. Książe wrócił wzrokiem na rudowłosego, który ruszył w jego stronę. To nie był najlepszy znak. Jeździec wziął zamach i zaatakował. Książe z trudem odbił miecz wroga swoim. Rudowłosy ruszył dalej, kiedy blondyn nie przestawał biec w stronę strzelców. Dowódca bandy zawrócił i ruszył za księciem. Ulf odskoczył w ostatniej chwili, unikając ciosu przeciwnika. Mężczyzna od razu musiał zatrzymać konia, by nie uderzyć w wóz. Książę gdy odzyskał równowagę szybko złapał się wozu i podciągnął się w górę. Gdy stanął na brzegu skoczył na jednego z kuszników, wbijając mu miecz w tors. Dwóch pozostałych rzuciło kusze i wyciągnęło toporki, kiedy jeden dalej próbował naciągnąć kuszę. Książe odbił broń jednego z przeciwników, w szybkim tempie się zbliżył, przecinając mu brzuch. W tym momencie drugi wojownik próbował go uderzyć. Gdyby nie wcześniejszy ruch, topór uderzył by go w głowę, tak to lekko przeciął tunikę i pociągnął chłopaka do tyłu. Ulf uderzył o wóz wyrywając broń wrogu. Książe syknął z bólu. Napastnik zabrał topór poległemu i ruszył na księcia. Blondyn kopnął mężczyznę w kolano i podniósł się. Barbarzyńca cofnął się tracąc równowagę. Blondyn rzucił się na niego, wypychając go z wozu. Szybko doskoczył do kusznika który przygotował kuszę do strzału. Kopnął kuszę odrzucając ją w bok i chciał uderzyć strzelca, kiedy na wóz skoczył rudowłosy.
         - Przykro mi książę, ale musze cię teraz zabić. – Mężczyzna ruszył w stronę chłopca. Ulfa złapał barbarzyńca, nie pozwalając mu się ruszyć. Jak to na barbarzyńcę przystało, jego niedźwiedzi uścisk był bardzo silny. Gdy rudowłosy miał uderzać, jego miecz odbił się od innego. Rycerz Ulfa skoczył na wóz i obronił swojego pana. Książe nie myśląc wiele złapał swojego przeciwnika za genitalia, zaciskając pięść na nich. Mężczyzna krzyknął z bólu i puścił chłopca, który tylko jak się wydostał zabrał topór barbarzyńcy i wbił mu go sprawnym ruchem w głowę. Spojrzał na swojego człowieka, który z trudnościami walczył z rudowłosym. Blondyn podbiegł do leżącej nieopodal kuszy i wycelował. Jego rycerz widząc to, i wiedząc że strzał będzie ciężki, dał sobie wbić miecz przeciwnika. Nabił się całkowicie i złapał rudowłosego w uścisku. Ten przerażony odwrócił głowę i dostrzegł lecący w jego stronę pocisk. Bełt przebił mu oko i wbił się w czaszkę. Obydwaj z rycerzem padli na wóz. Książe spojrzał za siebie. Barbarzyńcy nie żyli, a z piątki jego ludzi pozostało dwóch.

         Chłopiec podszedł do swojego rycerza, którzy pozwolił sobie wbić miecz by złapać rudowłosego. Jeszcze żył, z jego ust wyciekała krew.
         - Nie musiałeś go trzymać, poradził bym sobie. – uśmiechnął się z żalem.
         - Oczywiście mój panie, uznałem że przyda ci się pomoc.
         - Był aż tak potężny w walce, że mój gwardzista przegrywał?
         - Nie. To bełt w moim ramieniu utrudniał walkę. – kaszlnął, wylewając z ust kolejną dawkę krwi. – Książe… to był zaszczyt być twoim gwardzistą.
         - Zawdzięczam ci życie. Jak masz na imię.
         - Eidir… panie…
         - Dziękuje ci Eidirze, i zwalniam cię z służby. – Przerwał na chwilę widząc nieobecny już wyraz twarzy mężczyzny. – Żegnaj rycerzu czarnego szczura. – Książe zamknął mu oczy i zeskoczył z wozu. – Zapakujmy naszych poległych na wóz i zabierzmy do stolicy. Tam ich pochowamy. – rycerze szczura natychmiast zeskoczyli z koni i wykonali polecenie.

         Gdy książę dojechał do miasta, pozostawił wóz z martwymi rycerzami pod opieką gwardii królewskiej i wraz z swoimi ludźmi skierował się do pałacu królewskiego. Nie przejmował się swoim wyglądem, po twarzy spływała mu krew, a jego włosy jak i szaty był poplamione tym samym płynem. Jego ludzie nie wyglądali lepiej, nie mieli czasu by obmyć.

         W pałacu panował ruch. Kiedy tylko się dowiedzieli że książę pojawił się w mieście, od linii bramy do górnego pierścienia, aż do pałacu uformowali się gwardziści, mając uhonorować przybycie księcia. W Sali tronowej przebywał król, a po bokach stali jego synowie, Okrim liczący dwadzieścia dwa lata był po prawej stronie i Otokar mający osiemnaście lat po lewej. Obydwaj ubrani w pomarańczowe szaty, bez żadnych dodatkowych zdobień, kiedy to król ubrał zdobioną złotymi haftami białą szatę sięgającą stóp. Drzwi się otworzyły a do środka wszedł gwardzista. Klęknął przed królem.
         - Książę wchodzi przez bramę. – złożył raport i wyszedł.
Okrim spojrzał zaniepokojony na Otokara, który odpowiedział mu tym samym. Obydwaj ukrywali niechęć spotkania brata za fałszywymi uśmiechami. Z wyglądu byli podobni do siebie, niemal jak bliźniaki, różnił ich tylko wzrost. Otokar był niższy od starszego brata. Królewska rodzina usłyszała hałas za drzwiami. To żołnierze składali hołd księciu, który szedł na przód, nie przejmując się zdziwieniem gwardzistów na widok krwi na jego twarzy. Ulf sam pchnął podwójne dębowe drzwi, otwierając je i wchodząc do środka. Król uśmiechnął się, ale radość z widoku syna zmieniał się z zaniepokojenie. Książe, któremu krew zalała pół twarz, grzywkę i ubrania, podszedł naprzeciwko tronu. Wyciągnął miecz, z charakterystycznym sykiem i klęknął, przytrzymując główkę. Tak samo zrobili jego gwardziści.
         - Królu, przybyliśmy na wezwanie. – powiedział, po czym spojrzał na ojca. – Przepraszam że nie zjawiłem się wcześniej. Coś mnie…nas zatrzymało.
         - Bracie! – Otokar odszedł od ojca, który nie był w stanie nic powiedzieć. Podszedł do brata. – Jesteś ranny… - przykucnął przy nim. - … i cały zakrwawiony. – przetarł rękawem twarz brata. Pomarańczowa tkanina przetarła już lekko zaschniętą krew.
         - Nie, nie trzeba. – Ulf cofnął jednak rękę brata. – To nic takiego, już się zagoiło.
Otokar cofnął się i odpowiedział uśmiechem. Spojrzał po chwili na ojca.
         - Wybacz ojcze, ale Ulf jest ranny. Może odpuścimy sobie formalności? – zapytał osiemnastolatek. Król natychmiast się opanował. Wstał i podszedł do najmłodszego syna. Przykucnął i przytulił go do piersi.
         - Witaj w domu synu. – chłopiec był zmieszany. – Co się stało po drodze? – puścił księcia i wstał, podnosząc go na równe nogi przy okazji. – Opowiesz nam gdy będziemy szli na sale bankietową.
         - Królu, a moi ludzie? – chłopak delikatnie się cofnął.
         - Mogą nam towarzyszyć. Prawda? – władca odwrócił się do dwóch gwardzistów którzy przytaknęli niemo. Schowali miecze i ruszyli za rodziną królewską.

         Król podrapał się po brodzie, zatrzymując się w miejscu. Spojrzał na twarz najmłodszego syna, którego grzywka przybrała szkarłatny kolor. Rana się już zagoiła, a krew została w większości wytarta.
         - Czyli ktoś nie chciał cię wpuścić do stolicy? Dziesięciu ludzi z czego jeden z górnego miasta?
         - Nie wiem królu czy z górnego. Ale schludny, reszta to jak barbarzyńcy którzy napadają miasta. – odpowiedział książę, po czym spojrzał na ojca. – Królu, mogę najpierw prosić o pokój. Chciałbym się chociaż przebrać… oczywiście chciałbym by moi gwardziści byli ze mną.
         - Synu, matka się stęskniła. Twoje siostry też tu są… - odpowiedział. – Dobrze, pamiętasz gdzie była twoja sypialnia, prawda?
         - Oczywiście królu. – spojrzał na swoich ludzi, tak jakby nie zauważył braci. – chodźmy. Królu. – schylił głowę. – Książęta.


         Król wszedł jadalni, kiedy Okrim zatrzymał Otokara.
         - Bracie, czemu od razu do niego podbiegłeś? – zapytał z dużą ilością zdenerwowania w głosie.
         - Bo też jest i moim, i twoim bratem. Pamiętaj o tym. – Otokar odwrócił się na pięcie i ruszył na spotkanie z rodziną. 

niedziela, 17 lipca 2016

"Wojna Rodziny" Rozdział I

         Najmłodszy syn Ocariana, książę Ulf szybkim tempem maszerował do balkonów pałacowych. Chłopak odziedziczył po ojcu wiele cech wyglądu, twarz, oczy, włosy, ale nie doświadczył tego co on. Jego charakter był całkowitym przeciwieństwem swojego ojca za młodu. Odważny, porywczy i zdyscyplinowany, tak go można krótko opisać. Kosmyki jego złotych włosów opadały do ramion, gdzie rozchodziły się we wszystkie strony a grzywka odrzucona gdzieś na bok często opadała na oczy. Ubrany w czarną tunikę ze zdobieniami pod szyją. Zszycia na ubiorze miały charakterystyczny, pomarańczowy kolor. Pod szyją związana peleryna o tym samym kolorze co tunika, lecz z pomarańczowym szczurem na środku. Dumnie otworzył drzwi i wyjrzał przez balkon. Dostrzegł na placu około stu rycerzy, każdy na kolczudze miał zarzuconą czarną tunikę z pomarańczowym szczurem, a na ich głowach były hełmy garnczkowe. Przy pasach mieli miecze, a w rękach dzierżyli włócznię. Gdy dostrzegli księcia, uderzali nimi o ziemie w równym tępię. Ucichli dopiero gdy książę podniósł rękę.
         - Moi rycerze! Jesteście dumą tego miasta! Każdy z was zasługuje na swoje miano, mojego gwardzisty!
         - Ulf! – wykrzyknęli wszyscy.
         - Spośród was wybiorę pięciu, jako moją straż przyboczną! Pojedziecie ze mną do stolicy, do króla i mojego ojca!
         - Ulf!
         - Reszta zaś, będzie pilnować porządku w mieście, macie trenować i pomagać straży miejskiej. To wszystko! Wracajcie do ćwiczeń.
Książe odwrócił się i ruszył do środka, wiedząc że jego zdyscyplinowani rycerze posłuchają rozkazu. Nie był jednak zadowolony, wewnętrznie nie chciał spotkania z ojcem i z braćmi. Nienawidził ojca i czuł obrzydzenie do braci, jako posłusznych piesków króla. Wszyscy mieli białe kolory herbów, wszyscy oprócz niego. Sam wybrał czarny kolor, i poprosił ojca o miasteczko z dala od stolicy, by w nim sprawować namiestnictwo. Po długim czasie, Ocarian w końcu pozwolił mu sprawować władzę z Karonel, miasteczku niedaleko wschodniej granicy. Składało się z trzech obszarów. Górne miasto, w którym to znajdowały się dworek i koszary Ulfa, uniwersytet i wiele domów bogatego mieszczaństwa jak i dawnej szlachty. Dolne miasto, gdzie mieszkało wiele osób, jedynym ciekawym obiektem dla księcia tam były koszary straży miejskiej. Oraz trzecią, nazywaną „dzielnicą handlową”. To tam ci którzy odwiedzali miasto zostawali na noc w licznych tawernach, rozkładali swoje stoiska, jak i dopełniali swoje karawany. Miasteczko liczyło około jedynastu tysięcy mieszkańców, z czego służbę w milicji pełniło tylko około pięciuset ludzi. Dlatego ważnym było, by Ulf zebrał grupę ludzi, wyszkolił ich i wsparł tak przepływ handlu i ludzi z Rzeczypospolitej.

         Ulf wybierając wcześniej pięciu ludzi, spokojnie opuścił miasto. Miał wyruszyć następnego dnia, ale postanowił odwiedzić pewnego farmera, który własnymi rękami wybudował malutką wieś na zachód od Karonel. Brama przez którą wyjeżdżali była w dolnym mieście, była zbudowana jak każda inna, z dwóch stron wieży potężne, metalowe kraty blokowały w nocy wjazd i wyjazd z miasta. Patrząc dalej po murach broniących mieszkańców można dostrzec kilka baszt umieszczonych w miarę równych odległościach. Duma wschodu, tak w zwyczaju mówił o tym mieście książę Ulf. Przybył tu gdy miał zaledwie czternaście lat. Dwa lata zajęło mu wyszkolenie niemal że stu rycerzy i zaprowadzenie porządku. Cieszył się uznaniem wśród bogatych mieszkańców i szacunkiem wśród przybyszy. Ale nie interesowało go to. Uważał że wszyscy którzy go chwalą, robią to tylko dlatego że jest księciem.

         Po trzech godzinach jazdy konnej, książę dostrzegł znajome mu budynki. Trzy najbliżej, wybudowane około piętnaście minut drogi od centrum służyły zwykłym robotnikom. Były to baraki gdzie mieszkało około trzydziestu ludzi, oraz mała spiżarnia, pilnowana przez dwóch czarnych rycerzy, również sług księcia. Pełniło tu służbę do czterech ludzi, na prośbę przyjaciela Ulfa, Michała z dawnego rodu Wieprza. To on był celem wizyty księcia. Jego koń zatrzymał się przed małym dworkiem, pilnowanym o dziwo przez dwóch chłopów, którzy wyglądali jakby dopiero co zeszli z pola. W rękach trzymali sierpy, ubrani w krótkie skurzane spodnio-podobny materiał i długie, niegdyś białe koszule. Książe zeskoczył z swojego wierzchowca, bez namysłu ruszył do przodu. Nie spodziewał się że ta dwójka go zatrzyma.
         - A ty dokąd panocku?
         - Do właściciela tych ziem.
         - On chyba pedzia o Michałku. – powiedział jeden z nich, używając lekkiej gwary.
         - Sprzycny Gibcok…
         - A może go tak ryznąć?
Ulf jednak nie rozumiał tej gwary. Nachylił się do swojego gwardzisty, który na słowo ryznąć zeskoczył z konia i zapytał.
         - Rozumiesz coś z tego?
         - Tak mój panie.
         - To co mówią?
         - Że jesteś nieuprzejmym chłopakiem i chcą cię uderzyć.
Ulf odchrząknął. I spojrzał zdenerwowany na chłopców.
         - Więc. Jestem książę Ulf, syn Króla Ocariana, pierwszego tego imienia. Jeżeli nie dacie mi przejść, wasze głowy zostaną nabite przed moją posiadłością.
         - Dobrze, dobrze panocku. - Mężczyźni cofnęli się, a młody książę wszedł do środka. Minął kilka pokoi i ruszył do salonu. Dźwięki kolczug i mieczy rozchodziły się po całej rezydencji. Nie musieli długo czekać, kiedy na końcu korytarza wyjrzał mężczyzna w czarnych włosach i oczach tego samego koloru. Miał na sobie chłopską koszulę, a przy pasie dzierżył miecz. Ulf podniósł dłoń i zacisnął ją w pięść, dając tym samym rozkaz zatrzymania dla swoich gwardzistów. Sam ruszył do przodu, do momentu kiedy przed nim stał wyższy mężczyzna.
         - Książę Ulf z rodu Szczura? – zapytał czarnowłosy.
         - Michał z rodu Wieprza? – odpowiedział Ulf.
Wyglądali jakby mieli zacząć ze sobą walczyć. Gwardziści, zmieszani trzymali pod ręką swoje miecze. Jednak właściciel ziemski wybuchnął śmiechem, a tuż za nim Książę i przytulił go po bratersku.
         - Co cię chłopcze tutaj sprowadza?
         - Nie słyszałeś? – zdziwił się. – Ojciec kazał pojawić się kilku dostojnikom u siebie, w tym mnie.
         - Ach, widzę że aż tryskasz entuzjazmem, niczym martwy od tygodnia bandyta. – pokazał ręką by usiedli w salonie, ale blondyn odmówił. – To czemu przyjechałeś do mnie?
         - Myślałem że może mój nauczyciel będzie chciał się ze mną wybrać do stolicy? – uśmiechnął się.
         - Niestety chłopcze. – odpowiedział z lekkim smutkiem. – Muszę zostać, musiałeś słyszeć o bandytach prawda? Wolę swoich farm pilnować, przy okazji mieć oko na miasto – mrugnął porozumiewawczo.
         - Oczywiście, rozumiem. Chcesz coś przekazać królowi? Albo komuś z szlachty?
         - Nie, obejdzie się, a teraz już – delikatnie wskazał na drzwi. – bo się spóźnisz. Król chyba tego nie lubi.
         - To niech się przyzwyczai. – odpowiedział oschle i odszedł.
         - Bezpiecznej podróży. – uśmiechnął się.
         - Powodzenia z tutejszymi. – mruknął książę który zdążył już wyjść z domu Michała. Rozejrzał się po okolicy. – Nie ma co zwlekać, ruszajmy już. – wydał rozkaz swoim ludziom.

         Ocarian chodził w koło po swojej komnacie. Ubrany w białą zdobioną szatę, ciągnął za sobą gruby czerwony materiał, przypięty do jego ramion. U pasa dzierżył pochwę, ze schowanym mieczem w środku. Rączka była zdobiona, by sama główka przypominała pysk szczura. Tuż przy mieczu przypięty był sztylet, który posiadał niegdyś Nazir. Wiele minęło od tamtego czasu, król zapuścił brodę, i w niemal całkowitym spokoju władał krajem. Drzwi do jego komnaty otworzył najstarszy z synów Ocariana. Okrim spojrzał na ojca. Jak każdy w rodzinie miał blond włosy i błękitne oczy. Był najwyższy ze wszystkich synów króla. Uklęknął przed ojcem.
         - Synu, witaj.
         - Witaj ojcze, zauważyłem że coś cię martwi ostatnio.
         - Tak… twój młodszy brat ma nas odwiedzić.
         - Ulf tu przyjedzie? – zdziwił się książę koronny.
         - Tak… wezwałem go by w końcu się pojawił. Na zaproszenia nie reagował przecież. Tyle razy kazałem wam wysłać do niego zaproszenie…
Okrim przełknął ślinę, patrząc na ojca. Nie na rękę była mu obecność księcia który czas woli spędzać z wojskiem niż na uroczystościach.
         - Przekazywaliśmy wszystkie kurierom. Ojcze, jesteś pewien że powinien tu przyjeżdżać? Wiesz jaki jest w stosunku do mnie i Otokara? No i do ciebie.
         - Wiem, wiem. Ale to mój syn, tak jak i wy. Musi tu przyjechać. Nie widziałem go odkąd wyjechał! – Westchnął. – Dobrze, a ty czego chcesz?
         - Już nic ojcze. Właśnie wychodziłem. – ukłonił się i wyszedł.

         Przy drzwiach stał jeden z ludzi Okrima. Ogolony na łyso mężczyzna, o zielonych oczach. Jego kwadratowa szczęka była pokryta bliznami. Na sobie miał pełną płytową zbroję.
         - Kari. – książę się do niego zwrócił. – wyślij ludzi by powstrzymali księcia przed dotarciem, dobrze?
         - Tak jest, mój książę.
Blondyn uśmiechnął się zostawiając w tyle swojego rycerza. 

czwartek, 24 marca 2016

"Koniec Niczego" Dzień 5

Koniec Niczego


            Mimo że to dzień naszego końca. Byłem gotowy. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na puste ulice. Rozejrzałem się dookoła, a po chwili moja towarzyszka do mnie dołączyła. Spojrzeliśmy na wschód, siadając na wysuszonej drodze. Czekaliśmy kilka godzin, czekając na śmierć. Ale nic się nie stało. Patrzyliśmy ciągle, nie mogąc w to uwierzyć.

"Koniec Niczego" Dzień 4

Zamknięci

Długo siedzieliśmy zamknięci, mogę śmiało powiedzieć że minął cały dzień. W miasteczku pośród niczego panował początkowo gwar. Zauważyłem że ludzie uciekali za zachód. Wozami, czasami sami bez pojazdów i zwierząt. Rodziny, kobiety, dzieci. I tylko my tu zostaliśmy, w pustce opuszczonej wioski. Gdzie ujadanie psów nawet się skończyło. Zwierzęta jakby uciekły, lub zamilkł czekając na koniec. Ale nie przeszkadzało to nam. Ta dziewczyna którą uratowałem okazała się świetną towarzyszką. Chciała mi podać swoje imię, ale się na to nie zgodziłem. Stwierdziłem że jest lepiej jak ja nie znam jej, a ona mojego.

Zabarykadowałem drzwi i okno by wielu co pozostało przestało się dobijać. Dziewczyna zgodziła się na zamknięcie ze mną. Nie powiem, to mnie ucieszyło. Dzień przed śmiercią zawsze miło porozmawiać z kimś o nie lada urodzie. Blondynka o niebieskich oczach była naprawdę miła. Mimo braku jedzenia, spokojnie razem mogliśmy dotrwać do końca.

Mam dwadzieścia wiosen. Jutro umieram. Chce żyć.

"Koniec Niczego" Dzień 3

Życie

            Dawno się tak nie upiłem. Wstałem na kacu z ogromnym bólem głowy. Wyjrzałem przez okno, widząc zataczające się masy mężczyzn i kobiet. Byli pijani zapewne jak ja wczoraj. Płakali, jęczeli, leżeli, nie mogąc pogodzić się z końcem. A ja mogę? Trzeba się pogodzić. Wiem o tym, ale nie mogę tego zrobić. Nie mogę zrozumieć że pojutrze ma być koniec. Ktoś uderzył o moje drzwi. Otworzyłem je niechętnie, a przed nimi był mój sąsiad. Stary mężczyzna z długimi siwymi włosami.
            - Dzień dobry. – uśmiechnął się do mnie.
            - Nie wiem czemu miał by być dobry. – przywarłem twarzą od mojej dłoni.
            - Słońce świeci, ptaszki śpiewają. Mamy piękny letni dzień. – prychnąłem ze śmiechu, na co zareagował zdziwieniem.
            - A po jutrze jest koniec świata. – odpowiedziałem po chwili.
            - I co z tego sąsiedzie? Czy to że ma nastąpić koniec oznacza że dzisiejszy dzień nie jest piękny? – Jest wyjątkowo spokojny, ale przecież on swoje życie już przeżył, ja jeszcze nie.
            - Łatwo ci mówić prawda?
            - Łatwo albo trudno. – westchnął. – Jestem starcem który postanawia wyruszyć. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
            - Wyruszyć, ale gdzie ty chcesz jechać?
            - Opat mówił że ze wschodu idzie śmierć. Więc na zachód.
            - I co, będziesz uciekać od śmierci? Spróbujesz oszukać Boga i Diabła? – warknąłem. – I co ci to da? Kilka dni więcej życia!?
            - Może to, może sens życia, a może znajdę tam tylko śmierć? Nie wiem, ale nie chce tutaj siedzieć. Ty chyba też.
            - Nie staruszku… ja zostaje tutaj.
Posmutniał, ale poklepał mnie po ramieniu
            - Rozumiem. Ale pamiętaj, nie smuć się. Trzeba żyć…
            - Ta… - zamknąłem mu drzwi przed nosem. Nadal łatwo mu mówić, „trzeba żyć” a sam ucieka. Tchórz. Stary tchórz. Jak on mi może mówić. Że „trzeba żyć”! Parszywy drań.
            Nie chce wychodzić z chaty. Nie chce widzieć ludzi. Nie chce nic robić. Mamy koniec świata, po co mam żyć? Leżałem tak długi czas. Nie zważałem na krzyki, jęki i różne pijackie odgłosy które dochodziły z ulicy. Nic nie jadłem już kolejny dzień. Po co miałem to robić? I tak umrę, głód to nic przy tym.

            Z mojego pustego transu obudził mnie płaczliwy krzyk. Błaganie o pomoc. Pomyślałem że to kolejne błaganie do Boga by nam przebaczył. Ale nie, to było coś innego. Wybiegłem z chaty i ruszyłem czym prędzej za nią. Nie spodziewałem się zobaczyć czegoś takiego. Na ziemi leżała dziewczyna z zarzuconą sukienką, albo jej resztkami na twarzy, a nad nią stało czterech mężczyzn. Wiedziałem co chcą zrobić. Nawet jeśli umrę dziś, jutro albo pojutrze, musiałem to zrobić.

            Podniosłem jakieś widły leżące nieopodal i podbiegłem od oprawców. Uderzyłem kijem tego najbliższego kobiecych miejsc mężczyznę. Udało mi się go zrzucić, ale reszta rzuciła się ku mnie. Ich chłopskie brudne ręce przycisnęły mnie do ziemi, ale miałem jedną przewagę. Oni wydawali się być pijani. Uderzyłem jednego z moich przeciwników w brzuch, a drugiego zrzuciłem z łatwością na bok.  Złapałem dziewczynę za rękę i pociągnąłem do siebie. Nie pamiętam jak długo to trwało. W ułamku sekund znaleźliśmy się w mojej chacie, siedząc pod drzwiami. Czekając aż pijani odejdą.


            Czy to miał na myśli staruszek gdy powiedział że trzeba żyć? Mam dwadzieścia wiosen, nie mam rodziców, nie mam żony, nie mam dzieci. Zostało mi dwa dni życia. Nie chce umierać. Chce żyć.

"Koniec Niczego" Dzień 2

Strach

            Obudziłem się, mając nadzieje że to tylko koszmar. Że nie ma apokalipsy. Że to tylko sen po piwie w karczmie. Wyjrzałem przez okno. Nie wierzyłem temu co widzę, kilkadziesiąt osób klęczało przed karczmą, jakby to był ich ratunek. Do moich uszu dobiegły modły odprawiane po łacinie. Nie rozumiałem tego języka. Był przeznaczony dla mądrych i oddanych bogu ludzi, nie dla syna strażnika i chłopki. Stwierdziłem że lepiej puki co nie wychodzić z chaty, poczekam aż trochę się uspokoi. Znów skuliłem się pod drzwiami, z nerwów obgryzając swoje paznokcie.

            Po jakimś czasie, może długim, może krótkim, nie potrafiłem ocenić, z karczmy wyszedł opat wraz ze swoim zakonem. Dowiedziałem się o tym, gdy modły zrobiły się głośniejsze, a ja sam wyjrzałem przez okno. Szli pomiędzy wszystkimi modląc się, i paląc różnymi kadzidłami. Nie mieliśmy kościoła w naszej miejscowości więc tutaj odprawiali nabożeństwo. Westchnąłem widząc że dużo ludzi idzie za nimi. Pewnie do kolejnej miejscowości. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na ulice. W naszej wiosce pośrodku niczego ostało się około dziewięćdziesięciu mieszkańców, z ponad stu osiemdziesięciu. Nie wiele nas było, raptem połowa. Ci ludzie chętnie opuścili bliskich, przyjaciół i swój dobytek by wraz z mnichami błagać boga o zbawienie. Mimo że nie miałem tutaj niczego, nie odważył bym się iść razem z nimi. Przeżegnałem się na wszelki wypadek. Może mi to w czymś pomoże? Przygryzłem sobie wargę, próbując opanować drganie szczęki.

            Ludzie którzy zostali, wyglądali na przygnębionych. Siedzieli na ulicy, pod domami z wyrazem strachu w oczach. Wiadomość chyba rozniosła się po wszystkich domach. Dostrzegłem grupę dzieci wałęsających się od domu, do domu. Tylko oni chyba nie wiedzieli o tym co się dzieje. Przygnębione miny ich rodzicieli musiały być wyjątkowo dołujące, ale nadal się uśmiechały. Najbardziej niewinni w naszej miejscowości pośrodku niczego.

            Mimo że nic jeszcze nie zrobiłem, czułem się zmęczony. Może to przez ten nadchodzący koniec? Nie wiem i nie chce o tym wiedzieć, co więcej o tym myśleć.  Wszedłem do karczmy, gdzie jeszcze kilka osób leżało krzyżem na podłodze. Siadłem naprzeciwko karczmarza i kładąc od razu kilka monet poprosiłem o piwo.

            Nie wiem ile piłem, nie wiem dlaczego. Zapić strach? Może smutek? Nie pamiętam. Pamiętam tylko że pijany wróciłem do chaty i zasnąłem w niej. Zostało nam trzy dni życia.



sobota, 12 marca 2016

"Koniec Niczego" Dzień 1

Lęk

            Siedziałem spokojnie w karczmie, słuchając tego samego co wszyscy. Jednak, na minach innych słuchaczy malowały się nerwowe uśmiechy. Można było słyszeć komentarze niedowierzania. Czy to możliwe że do naszej małej miejscowości pomiędzy niczym zmierza zagłada? Czy zobaczymy już tu za niedługo hordy nieumarłych? Niszczący ogień pochodzący z czeluści piekieł? A może legiony wrogiego królestwa? Nikt nie wiedział o czym mówił nasz tajemniczy gość. Nikt by nie wierzył w to co opowiada, gdyby nie jedna rzecz. Ten który przyniósł nam wieści o apokalipsy jest… opat. Kilka godzin do naszej wioski przybyła grupa mnichów z nim na czele. To było coś koszmarnego, kiedy zaczął opowiadać o końcu naszych dni na tym świecie. O potężnych siłach zła zmierzających w naszą stronę.
            - Niemożliwe! – wołali farmerzy jakich wielu tutaj. Część osób zaczynało popadać w stany nerwowe, zrywali sobie czapki z głów i padali na kolana przed zakonnikami. Błagali by ich ratował, by przebłagał boga. Jednak on nie miał jak im pomóc. Mimo wszystkiego był tylko człowiekiem. Wyróżnionym spośród innych, ale nadal człowiekiem. On nie miał jak nam pomóc, tylko my mogliśmy to zrobić.
            - Gdybyś nie pieprzył wszystkiego nie było by takiego problemu! Bóg by nas nie pokarał! – zaczął krzyczeć jeden pastuch do drugiego.
            - To nie moja wina! – bronił się ten oskarżany.
            - To wina grzeszników którzy odebrali nam Jerozolimę! – warknął karczmarz, uderzając pięścią o blat swojej lady. Znów zaczęły się głośne rozmowy, gdzie każdy uważał się za człowieka bez grzechu, a wina kary boskiej nie jest przez nich a najpewniej przez wszystkich innych.

            Tylko ja siedziałem cicho pośród wszystkich głosów. Próbowałem wszystko sobie poukładać w głowie. Ciężko mi było uwierzyć w koniec. Nawet jeśli bliski to czemu? Bóg postanowił zniszczyć swoich wyznawców? Czemu on chce się nas pozbyć? Przez nasze grzechy? Przez stracenie miejsca gdzie zginął jego syn? To było bez sensu. Drżącymi rękoma wyjąłem parę monet i zapłaciłem karczmarzowi za trunek. Wychodząc usłyszałem kilka słów opata.
            - Został nam cztery dni życia! Ale nie odwracajmy się od pana naszego! – Zamknąłem drzwi. To za dużo jak dla mnie. Obejrzałem się po ulicy, wyschnięta ziemna dróżka pomiędzy chatami mieszkańców. Wokół przechadzały się kobiety które w czasie lata nie miały dużo do roboty. Wraz z nimi można było dostrzec dzieci, najniewinniejsze ze wszystkich person jakie były w tym mieście, pośrodku niczego.

            Skryłem się w mojej chacie, skuliłem w kłębek i cicho łkając okryłem się cienkim kocem. Mam dwadzieścia wiosen, nie mam rodziców, nie mam żony, nie mam dzieci. Zostało mi cztery dni życia. Nie chce umierać.



wtorek, 8 marca 2016

[One Shot] Tron

Hej, ostatnio ktoś poprosił mnie o napisanie czegoś. Udało mi się, i chciałem się tym podzielić.
P.S. Matura zabija

Tron


            Ciche stukanie piętą, o pozłacane nogi krzesła uważanego za tron odbijały się echem po pustych, kamiennych ścianach hali. Rudowłosy mężczyzna, leżąc w nim jak na króla nie wypadało. Nogi, ubrane w brązowe spodnie, popularne dla tego czasu były przerzucone przez podłokietnik luźno latały, odbijając się o drewnianą ramę. W dłoni trzymał pozłacaną obręcz z różnymi kamieniami szlachetnymi w niej. Była to jego korona, której wyjątkowo nie lubił. Kładł ją na brzuchu, po czym podnosił, zarzucał na oparcie. Wyjątkowo mu się nudziło. A ubrany był w luźną długą szata zakładana przez głowę z rękawami, które można odrzucić na plecy. Szyty był z wełny z lnianą podszewką. Posiadał piękny beżowy kolor. Wszystko związane skórzanym paskiem.

            Dla każdego kto wszedł po raz pierwszy do Sali tronowej, osoba siedząca na tronie nawet nie przypominała króla. Średniej długości włosy, ubrania nie ozdabiane świecidełkami, a przede wszystkim, młody, dwudziesto-sześcio letni wygląd mężczyzny. Kto mógłby przypuszczać że ten nie ogolony osobnik, wywalony na tronie, który częściej od noszenia korony podrzuca ją, to król. Można powiedzieć prędzej że to błazen.

            Władca rozejrzał się po komnacie, powodując ruch w jego ciemno niebieskich tęczówkach. Podrapał się po brodzie udając że posiada gęstą brodę.
            - Choćbyś próbował kilka lat, tam i tak nic nie ma królu. – powiedziała kobieta w podobnym wieku stojący kilka stopni niżej. Brązowowłosa osobniczka w długiej czarnej szacie była najwyraźniej doradcą króla.
            - A to, to co? – zapytał władca, ciągnąć się za pojedynczy włosek z brody.
            - Włos, ale nie twój. Jest widocznie doklejony.
            - Skąd wiesz. Nawet się do mnie nie odwróciłaś.
            - Masz go cały dzień. – zaśmiała się pod nosem.
            - Skąd ty to wiesz co? Jakoś nie zauważyłem że mi się przyglądasz.
             - Ja ci go mój królu przykleiłam jak spałeś.
            - Wiesz co grozi za znieważenie króla! – oburzył się wstając z tronu i zakładając koronę. Dostojnie machnął ręką, ale jego doradczyni nawet się nie odwrócił. – Wtrącę cię do loch…
            - Tak, tak, a teraz jak już wstałeś, twój generał czeka.
Król zmierzył ją groźnym spojrzeniem, po czym usiadł normalnie na tronie i machnął ręką.
            - Niech wejdzie! – krzyknął, a wrota się otworzyły. Do środka wszedł okuty w zbroje osobnik, z pleców zwisała piękna zielona peleryna, a na torsie błyszczał wymalowany i pozłacany herb wojownika. Na nim zaś, można było dostrzec jednorożca.

            Generał uklęknął naprzeciw tronu.
            - Panie! – wykrzyczał nagle, lekko poruszając królem. – Śmiem królowi donieść o ważnej informacji. Wasz brat zmarł.
            - Mój brat? Co?! – wstał z tronu. – Jak to zmarł! Co się stało!?
            - Stanęło serce.
            - Bardzo zabawne generale. – doradczyni poklepała zbrojnego po plecach. – Ale tyle chyba starczy. Nie widzisz że król jest rozżalony?
            - Bardzo przepraszam. – mężczyzna wstał i ruszył do wyjścia. Drzwi znów się zamknęły pozostawiając króla z doradczynią samych.
            - Naprawdę Kasandarze, powinieneś nauczyć się aktorstwa. – zaśmiała się. Król po chwili dołączył do niej z śmiechem.
            - Przecież dobrze mi to idzie. – znów się rozłożył na tronie. – Trucizna? Zabójca? Wypadek? Jak go kazałaś uśmiercić.
            - Jest król pewien że chce to wiedzieć?
            - Ech, zatrzymaj to dla siebie. – nastała krótka cisza. – Albo nie. Zabierz to ze sobą do grobu.
            - Jak sobie życzysz panie.
            - I Andario, jakie mamy plany na dziś?
            - Nic Kasandarze. Żadnych gości.
            - To brzmi dobrze. Mamy teraz czas na obiad, prawda?
            - Wydaje mi się że tak.

            W jadali zaś siedziała urocza dama, szesnastoletnia lady. Prowadziła dyskusje ze swoim rycerzem, ale przerwała wstając w momencie, kiedy w drzwiach pojawił się król. Jej brązowe kosmyki włosków, układały się w przyjemne dla oczu kompozycje. Zaś jej oczy, tak młode i pragnące poznawać świat niemal oślepiały swym srebrnym kolorem. Kącik jej ust delikatnie wygiął się w uśmiech, kiedy schyliła głowę by się pokłonić.
            - Lady Vita, witam. – władca podszedł bliżej i ucałował jej dłoń.
            - Och, witaj mój królu. Jak ci mija dzień? – wyprostowała się i pozwoliła władcy osunąć swoje krzesło. Spokojnie usiadła i wciąż z uśmiechem bacznie obserwowało mężczyznę.
            - Niestety, mój brat, książę Filiar zmarł… - król udał smutek, jednak ona dostrzegła nieudolne aktorstwo władcy.
            - O matko, doprawdy. Król musi być rozżalony… - spojrzała na niego.
            - Jestem pod takie rzeczy… przyzwyczajony. W każdej chwili ktoś może zabić mnie, moją rodzinę, bliskich, doradców. Śmierć to… moje życie.
            - Niestety. Król musi mieć w takim razie bardzo smutne życie.
            - Smutne? Tak… tak, bardzo smutne. – spojrzał jej głęboko w oczy. – Może zechcesz mi to życie… rozweselić?
            - Cóż to król mówi. – zachichotała udając zażenowanie.
            - Jesteś młoda, piękna, a ja… cóż jestem smutnym królem, który potrzebuje towarzystwa…
            - Przepraszam królu. – szybko wstała od stołu. – Ale nie jestem zainteresowana takimi propozycjami. – dziewczyna czym prędzej ruszyła do wyjścia wraz ze swoim rycerzem.
Król kazał się doradczyni nachylić i wyszeptał jej rozkazy.
            - Aresztować, zgwałcić i zamordować.
            - Tak jest mój królu. – zapisała na kartce papirusu który trzymał przy sobie. – Jest król pewny? Ona tylko odmówiła…
            - Odmówiła królowi. Tyle wystarczy.
            - Ale w taki sposób?
            - Masz racje… niech przez miesiąc będzie gwałcona. Potem ją zabijcie.
Doradczyni zmierzył z wrogością króla, który tego nie zauważył.
            - Tak… jest mój królu…

            Po zjedzeniu kolacji, król wyrzucił ostatnią kostkę na stół. Odchylił się na krześle obserwując sufit. A w tym pokoju był dość wysoko, zdobiony różnymi ilustracjami oraz trzema, złotymi żyrandolami ze świecami. By je zaświecić, ludzie musieli wchodzić na specjalne pięterko. Czasami można było dostrzec tam cienie ludzi, pilnujących, albo szpiegujących obiady. Doradczyni zauważyła jeden, jednak zostawiła tą wiadomość dla siebie.
            - Król sobie czegoś życzy? – zapytała.
            - Tak… każ przygotować kąpiel. Woda ma być ciepła, niech w kotłowni pracują najlepiej jak potrafią.
            - Dobrze, to wszystko?
            - Nie mam ochoty na żadne damskie towarzystwo w łaźni. Chłopców też nie chce tam.
            - Oczywiście, czyli mam wolne?
            - Oczywiście, że nie. Ktoś musi za mną chodzić, sprzątać, zapisywać moje złote myśli. Kto wie, może kiedyś spiszesz wszystko w kronikę? „Złote lata Królestwa Urfati”? To brzmi dumnie.
            - Raczej „Król Morderca”
            - Grabisz sobie… choć już.

            Łaźnia wyglądała dość klasycznie, wedle starych zasad budowy. Około pół metra głębokości, prostokątna i wyłożona płytkami. Woda już parowała, dzięki umieszczonymi pod podłogą paleniskami. Król zrzucił z siebie szaty, świecąc wyrzeźbionym torsem o bladym kolorze. Szybko stał nago przed oparami pary. Te wszystkie ubrania musiała wyzbierać Andaria. Stanęła bacznie z boku, obserwując swojego władcę. Do rąk doradcy dotarło po drodze kilka listów, adresowanych do króla.
            - A więc królu. Chcesz teraz przeczytać wiadomości?
            - Nie widzisz że jestem zajęty? Możesz je przeczytać.
            - Jak każesz…
Kobieta złamała pierwszą pieczęć, z obrazkiem statku.
            - Witaj nasz królu. – zacytował – śmiem donieść, że marynarze w naszych portach są zaalarmowani zbrojeniami wroga. Twój oddany dowódca floty. Katai Akur.
            - Hmm… północ znowu się zbroi? Nie dobrze…
            - Witaj nasz królu. – otworzyła kolejny list – chcieliśmy serdecznie króla zaprosić, na bal maskowy który odbędzie się dziś wieczorem w naszej rezydencji. Rodzina Balatrie.
Król wstał, mimo iż w wodzie spędził tylko kilka chwil, to jego ciało już błyszczało. Podszedł do doradczyni i zabrał jej list.
            - Wygląda obiecująco. Idziemy.
            - Idziemy?
            - Gdzie miałbym iść bez doradcy? – odrzucił resztę listów z jego rąk. – A może  ty mi dziś poprawisz humor?
            - Królu?! – cofnęła się delikatnie.
            - Co królu? – zaśmiał się, osuwając z ramion szatę brązowowłosej. – to królu.
            - T… - nie mogła skończyć wyrazu, gdyż władca zamknął jej usta, swoimi. Rudowłosy pchnął swojego doradcę na ścianę, i zaczął z niej ściągać ubrania. Andaria nie mogła protestować, albo się bronić. Wiedziała że to by się źle skończyło. Władca szybko ją odwrócił i kazał opierać się o ścianę. Bez większych przygotowywań wszedł w doradcę. Ta jęknęła z bólu, trzymając się ściany. Ona doradczyni króla, tak traktowana przez władcę. Przygryzła wargę by wytrzymać ból fizyczny i moralny. Rozszerzyła nogi, ułatwiając dostęp Kasandrowi. Miała nadzieje że to nie potrwa długo. Że wytrzyma.
            - AH!- krzyknął król zaspakajając swoją potrzebę. Wyszedł z doradcy i wrócił do wody. – widzisz? Nie było tak źle.
            - T…t…tak mój królu. – Andaria padła na ziemie, z jej rozgryzionej wargi leciała krew.
            - Zbierz się do kupy, wieczorem idziemy na bal.
            - Tak… mój królu. – ledwo wstała, ale opierając się o ścianę w końcu wyszła z pomieszczenia.

            Król kręcił się przed lustrem, przebierając się w coraz to inne szaty. W końcu znalazł idealną. Czarną długą szatę z rękawami. Idealnie pasowała do białej maski, którą postanowił zabrać ze sobą. Zasłaniała górną połowę twarzy, ale była najpopularniejsza wśród bali. Pomyślał że to może być idealne dla niego. Nie wyzna że jest królem. Poszuka kogoś kogo polubi. Może mu się uda, tym razem.

            Mimo bycia księciem jego powodzenie wśród kobiet zawsze było nikłe. Odkąd pamięta jego młodszy brat był w tym lepszy. Różniło ich przecież osiem lat, to nic dziwnego że się różnią. Król westchnął zakładając maskę. Czy zlecenie zabójstwa swojego brata to był dobry pomysł? Czy wszystkie decyzje jakie podejmował były dobre? Może czas się zmienić? Wyszedł z komnaty i ruszył czym prędzej na bal.

            Salon rodziny Balatrie był największy w całej stolicy. Mogło się tam zmieścić ponad dwieście osób. Cały czas orkiestra grała walca, a pary mijały się i dzikim i niezrozumiałym tańcu. Jakby każda z wielu par, ubrana w maski rozmawiała ze sobą, bez słów, bez dźwięków, jedynie przy muzyce, ruchem ciała. Był to jeden z najbardziej ekskluzywnych bali, zapraszana tylko magnateria z całego kraju. Mimo znającego się grona, kolorowe ubrania i maski kamuflowały tożsamości. Może to był jedyny powód dlaczego tak potrafili się bawić?

            Uradowany król zostawiając w tyle swojego doradcę dołączył do szalonych wirów sukien, szat i masek. Zafascynowany tym światem, jakby sprawy królestwa nie były już na jego głowie. On, król nie poznany mógł się bawić, nie martwiony przez nikogo, nie nękany wiadomościami i przyzwoleniami. Nie obowiązywały go maniery. Nikogo kto nosił tam maski nie obowiązywały.

            Znalazł piękną dziewczynę, o kasztanowych włosach, ubraną w brzoskwiniową suknie, podszywaną od wewnątrz białymi falbankami. Uśmiechnęła się do niego podając mu dłoń. Zatracili się w tańcu, bez słów które by mogły coś zdradzić. Muzyka zrobiła się intensywniejsza, dzięki czemu mogli być bliżej siebie. Jednak, jakby gdzieś już widział te włosy.

            Nagle coś kazało mu stać. Obejrzał się w około, nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale coś powstrzymało go od ruchu, coś jakby go ukuło. Dotknął swojej czarnej szaty, która zaczęła robić się mokra. Jego dłoń zalała się szarłatem. Ale kto? Kto chce go zabić? Spojrzał przed siebie, dziewczyna uśmiechała się do niego. A obok niej, stał ktoś jeszcze. Byli prawie tego samego wzrostu. To mężczyzna, rudowłosy, i jeszcze kogoś dostrzegł. Andaria. Nieznany towarzysz dziewczyny delikatnie uchylił maskę i uśmiechnął się do konającego króla.
            - Dobranoc braciszku.


            Nikt nie dostrzegł jego śmierci, nie zauważali ciała na podłodze. Nikt nie chciał widzieć, jak umiera król. 

sobota, 14 listopada 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział VI

Rozdział VI
Sztrzał

Hejo, zwlekam się z rozdziałami, ale ciężko mi się pracuje ostatnio. Staram się wrócić do formy. Niestety teraz wrzucam krótszy rozdział, ale mam nadzieje że się spodoba. 
All

         Łowcy zaprowadzili Amadeusza do jego pokoju. Ten szybko zrzucił swoją pidżamę, by móc spokojnie ubrać kombinezon bojowy. Przypomniał sobie rozmowę sprzed chwili. Razem ustalili, że lepiej będzie, jak „zdradzą”. Okazuje się że przez kilka ostatnich lat najprawdopodobniej byli okłamywani. Ale czy naprawdę muszą uciekać? Co miał zrobić. Nie wiedział czy był manipulowany przez Zakon czy teraz przez starszych łowców. Ale wydawało mu się że oni mają racje. Może dzięki temu, uda mu się spotkać z Morfeuszem? Zobaczy, co przyniesie mu życie.

         Morfeusz starał się znaleźć przyjaciela, nie wiedział do czego jest zdolny. Godzinę wcześniej stracił żonę, stracił córkę po czym sam, zabił kilkunastu łowców. Blondynowi robiło się słabo, gdy myślał o tym, co może się dziać. Wtedy się zatrzymał. Zamarł, jakby ktoś przebił go lodowatą włócznią. Spojrzał na ulice, oświetlaną delikatnie latarniami. Poznał zapach, który świdrował mu nozdrza swoim słodkim, metalicznym aromatem. Widział stróżki krwi, spływające po drodze. Wiedział, że to nie jest dobry znak. Taka ilość świeżej krwi nigdy nie jest dobrym znakiem. Ruszył czym prędzej na górę. Coś się działo.

         Amadeusz, ubrany już w kombinezon bojowy, na który składała się ponad półtora kilogramowa kamizelka taktyczna „KAM-39”, nałożona na czarną bluzę. Chłopak spojrzał po starszych. Mieli te same kamizelki, ale schowane za płaszczami. On też taki dostał, i pewnym jest że musi go założyć. Ból po postrzale go na chwile zatrzymał, ale starał się go przezwyciężyć. Założył jeszcze buty taktyczne i spojrzał na swoich towarzyszy.
         - I jak młody, jesteś gotowy uciec stąd? – zapytał Kazier. – Nie zawahasz się zostawić tutaj Juliana?
         - Jak widać, nie zawaham się. – odpowiedział pochmurnie.
         - Czy naprawdę jesteś w stanie umrzeć, zostać ściganym do końca życia, przez to, że chcesz zobaczyć oprawcę swoich rodzicieli?
         - Tak… - parsknął nerwowo.
         - Jesteś głupi, czy chory? – zapytał Max, podnosząc torbę z bronią.
         - Głupi, jak widać. Skąd to wszystko macie? Broń, amunicja, ubrania?
         - Wydaje mi się, że taki sprzęt można kupić w każdym sklepie militarnym. – Kazier mrugnął do niego.
         - Aha… okej…
         - Idziemy panowie. – przerwał Max. – Czas zdrady…

         Morfeusz usłyszał syreny policyjne. Szybko ruszył w stronę, skąd dobiegały. Mijając pachnące ciała, chciał czym prędzej powstrzymać przyjaciela. Dwanaście ciał. Dwadzieścia ciał. Trzydzieści ciał. Blondyn przyśpieszał coraz szybciej, chcąc po prostu powstrzymać go. Nie zawahał by się go zabić, gdyby ten nie chciał przerwać. Nie wiedział skąd pomysł, że to właśnie Adam wtedy ich zabił. Coś mu podpowiadało, że to on. Nagle coś go wtedy powstrzymało przed dalszą drogą. Spojrzał na szpital, przed którym trwała panika. Wielu lekarzy biegało z noszami, ich kitle były umazane krwią. Wielu ludzi wspierało się nawzajem, by dojść do szpitala. Ale to nie ta fala krwi, zwłok, lekarzy i rannych go powstrzymała. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie ulicy dostrzegł jego.

         Amadeusz wraz z łowcami przepychali się wśród rannych. Nie wiedzieli co się dzieje. Próbowali jak najszybciej stamtąd  wyjść. Chcieli pomóc rannym, więc zamiast od razu „zdradzać” zakon, ruszyli na pomóc ludziom. Wybiegli ze szpitala, ale wtedy, na ulicy, się zatrzymał. Spojrzał na drugą stronę. Jego oczy spotkały się z zdenerwowanym wzrokiem Morfeusza. Od razu go rozpoznał. Przyjrzał się jego ubraniom, poplamionych krwią. Nie wiedział co o tym sądzić. Spojrzał na łowców, którzy byli bardziej zdezorientowani, niż on. Kazier i Max zainteresowali się rannymi. Nie zauważyli kiedy Amadeusz, dyskretnie wyjął pistolet z torby. Ruszył do przodu, powoli, wręcz niezauważalnie dla łowców i wszystkich wokół.


         Morfeusz spojrzał na przyjaciela. Przyjaciela? Kiedyś, byli przyjaciółmi. Wątpił już w to słowo. Blondyn cofnął się kilka kroków, tak by latarnia oświetlała całe jego ciało. Mógł uciec, ale co wtedy by pomyślał Amadauesz. Uśmiechnął się, widząc że ten mierzy w jego stronę drżącą ręką.
         - Witaj Amdi.
Potem, był już tylko strzał. 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział V

Rozdział V
Przyjaciele?

Przepraszam za tą przerwę, ale jakoś nie mogłem się zabrać za ten rozdział. Wrzucam go jeszcze przed betą, więc możecie się spodziewać błędów, po prostu chciałem już go udostępnić. 
Lekki Pisarz All~


         Amadeusz stał na dachu szpitala, obserwując nocne życie w mieście. Nie powinien się ruszać z łóżka, ale nie mógł spokojnie usiedzieć, wiedząc że Julian jest ranny i nie pozwalają mu go zobaczyć. Wypuścił z ust obłoczek pary wodnej. Zdziwił się że temperatura spadła aż o tyle, by widział własny oddech. Do tego dowiedział się o śmierci wszystkich innych uczniów z jego klasztoru. Znów wampiry zabiły wszystkich kogo znał. Wszystkich? Nie wszystkich, przecież Julian żyje. Musi żyć. Chłopak westchnął, słysząc skrzypnięcie drzwi. Domyślał się że to lekarz albo pielęgniarka która go zaraz opieprzy. Czyjeś kroki zrobiły się coraz bardziej. Po chwili poczuł czyjąś dłoń na plecach.
         - Szukałem cię młody… - usłyszał westchnięcie. Powoli się odwrócił i zobaczył Kaziera.
         - O. Wróciłeś? – zdziwił się. – Jak akcja?
         - Zabiliśmy gdzieś z dziesięć wampirów… zginęło nas około dwudziestu… nie wiem, ewakuowano mnie.
         - Dobrze że cię członkowie stowarzyszenia uratowali.
         - Nie oni… - przerwał mu.
         - Jak to…? – zdziwił się. – Jak nie oni to sobie sam poradziłeś?
         - Też nie. Zabrzmi to komicznie. Uratował mnie wampir.
         - Wampir? – chłopak cofną się kawałek. – Ugryzł cię?
         - Nie. Obronił mnie przed innym wampirem.
Amadeusz nie dowierzał temu co, jego wybawca mówił. Przecież wampiry to zło, które zabija niewinnych ludzi. Które zabiło jego rodziców…
         - Jak… to?
         - Nieważne. To dla ciebie. – mężczyzna podał małe czarne pudełeczko rannemu chłopakowi. Ten nie pewnie ją wziął i obejrzał kilka razy. Powoli otworzył i zamarł. Z jego oczu popłynęły łzy. Było tam coś bardzo cennego dla niego… i dal Morfeusza. W środku na kartce papieru leżał pierścień z srebrną obudową i ciemno niebieskim wypełnieniem pomiędzy nimi. To był specjalny przedmiot, zmieniający kolor wraz z uczuciem posiadacza. Do niego był dołączony jeszcze łańcuszek, żeby nie nosić go cały czas na palcu. Amadeusz padł na kolana, przyciskając do piersi ten talizman.
         - Cholerny idiota…

          Kilka lat wcześniej, jeszcze jak jego rodzice żyli, wybrali się wspólnie do centrum handlowego. Pamięta to dokładnie, było spokojne jesienne popołudnie. Pojechali tam sam, jako wspólna ucieczka z lekcji. Cały czas chodzili za jedną parą dorosłych, przez co wszystkim mogło się wydawać że to ich dzieci. Aż do momentu gdy dotarli do sklepu z drobiazgami. Było tam pełno dziwnych rzeczy, jakich jeszcze nie widzieli. Różne naszyjniki, opaski, farby do włosów, sztuczne włosy i wiele innych, dziwnych rzeczy. Właśnie wtedy dostrzegli dziwne pierścienię. Na opakowaniu pisało że zmieniają kolor wraz z uczuciem właściciela.
         - Hej… myślisz że to prawda?
         - A może, dawaj Morfi, spróbujemy!
         - No dobra. – wzięli dwa, po czym założyli sobie na palcach. Kolor od razu przybrał odcień zielony, świadcząc o tym że się dobrze bawią.
         - Ej fajne! Dawaj, kupmy dwa.
         - Ale po co?
         - Żebyśmy obydwaj mieli, nie?
         - No nie wiem, tak cały czas nosić na palcu?
         - A kto tak powiedział? Kupimy jeszcze dwa łańcuszki i będzie w porządku! – uśmiechnął się blondyn. – To będzie symbol naszej przyjaźni.


         „Przyjaźni”? Teraz po latach dziwił się tych słów. Jak on mógł mówić o przyjaźni. Przecież to był wampir! Zabił jego rodziców i… uratował Kaziera.
         - Wszystko w porządku? – zapytał łowca widząc zapłakaną twarz chłopaka.
         - Tak… tak… wszystko w porządku… po prostu… to debil… Powiedz mi, kto zabił tylu naszych? On?
         - On zabił kilku, ale nie wiem ilu. Najwięcej zginęło na piątym piętrze. W mieszkaniu jednego z wampirów czystej krwi. Słyszałem co ludzie mówili, że ściany było wymalowane krwią, a z żołnierzy którzy tam weszli nic nie pozostało. – westchnął. – Jedyne co tam znaleźli to martwą kobietę, i dziecko. Tylko ono było wampirem. - Amadeusz spojrzał na łowcę – Coś tu nie gra. Nie widzisz tego? Słyszałeś kiedyś żeby wampir czystej krwi zabił przechodnia, albo zaatakował placówkę? Przecież to nie jest żadna arystokracja, a osobniki pół krwi to nie ich żołnierze! Dlaczego karzą nam zabijać dzieci! To nie ma żadnego sensu! Wpajają nam że wampiry to zło, ale tam nie wyglądali jak wojownicy, nie mieli broni ani umiejętności, oprócz tego blondyna i ojca rodziny! Tylko oni byli czystej krwi! Nie widzisz tego!?
         - Kazier…? Spokojnie… Jeszcze ktoś cię usłyszy.
         - Niech mnie słyszą. O co my walczymy?
         - O wolność dla ludzi. O to przecież mamy walczyć.
         - A ty czemu chcesz walczyć? – te słowa trafiły w samo serce chłopaka. O co on chce walczyć? Dla obrony kogo? Juliana? Kaziera? Siebie? Chciał się zemścić, ale nie wie czy dałby radę… zabić Morfeusza. A co potem? Będzie wykonywał rozkazy i mordował dzieci, dorosłych tylko dlatego że są wampirami?
         - Nie wiem… jestem tu już kilka lat… chciałem się zemścić, ale…
         - Ten wampir zabił ci rodziców? – to pytanie padło z ust kogoś przy wejściu. Natychmiast się odwrócili zaniepokojeni. Stał tam Max, ten sam co uratował Juliana, odpalając papierosa. – „Pięć lat temu, małżeńska para próbowała na własną rękę zabić wampira czystej krwi. Na rozkaz żeby poczekali odpowiedzieli „Nie pozwolimy zgarnąć naszej chwały dla innych”, kilka chwil później uśpili swojego syna i zaatakowali wampira. Umarli na miejscu.” – mężczyzna przestał czytać, i podał akta Amadeuszowi. Ten je uważnie przeczytał raz jeszcze.
         - On… się bronił?
         - Na to wygląda. – Max wydmuchał obłok dymu z ust. – Coś tu za bardzo śmierdzi. A więc rekrucie, opowiesz nam o nim? O Morfeuszu?
         - Co…? Po co? Z resztą nie ważne. Opowiem… on był... on jest moim Przyjacielem. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział IV



Rozdział IV
Zemsta

Tak jak obiecałem, rozdział jest :D
Dziś trochę odmienny, ale wciąż pełen akcji :D

         Amadeusz otrząsnął się z kurzu. Nie przejmował się swoją raną, chciał tylko podejść najbliżej Juliana, sprawdzić czy żyje. Delikatnie otworzył oczy, widząc kilka postaci. Wszyscy ubrani w grube kamizelki kuloodporne, z bronią w ręku. Okropnie śmierdzieli czosnkiem.
         - Imię, nazwisko i stopień!? – krzyknął ten najbliżej ich.
         - Amadeusz… - wyszeptał brunet. – Rekrut…
         - Nazwisko?!
         - Daj mu spokój, jest ranny. – odezwał się drugi żołnierz. Na piętrze rozległy się strzały z broni automatycznej, zaraz po nich syk umierającego wampira. – No, wiesz gdzie są pozostali? – zapytał.
Amadeusz delikatnie podniósł dłoń wskazując pod ścianę. Żołnierz natychmiast tam podbiegł i zaczął sprawdzać stan Juliana. Wziął go na barana, i powiedział coś do swojego towarzysza. Ten mu tylko odkiwną głową i usiadł koło bruneta. Zdjął z głowy maskę. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach. Amadeusz nie dostrzegł oczu. Żołnierz wyjął paczkę papierosów i podał jednego chłopakowi.
         - Palisz?
         - N…nie… - odsapnął.
         - No trudno, zapale sam. – jak powiedział, tak zrobił. – To twój przyjaciel, znaczy ten którego Max wyniósł.
         - Tak… to Julian… - szepnął czując się coraz lepiej. – Co z nim?
         - Nie za dobrze… ale bez obaw, na szczęście dostaliście szybko wsparcie.
         - Wsparcie? Przecież pan Teker mówił że pozbyli się już połowy wampirów… - chłopak popatrzył na żołnierza pytająco. – Co to znaczy?
         - Ech… - westchnął. – Widzisz, to tak, że gdyby nie to że byliśmy niedaleko, wszystkich byśmy musieli chować w grobach. O ile coś by z was zostało… Według informacji dostrzeżono około czterdzieści celów.
         - Wampirów?
         - Tak, myślisz że ten cały Taker, wraz z kilkoma z łowców dałby sobie radę z dwudziestką wampirów? – zaśmiał się. –Tak przy okazji, jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy.
         - Miło mi…
         - Przynajmniej waszą dwójkę uratowaliśmy.
Bruneta zamurowało. Jak to tylko ich dwójkę? W klasztorze powinno być więcej osób. Czy wszyscy nie żyją? Pan Taker, Pan Fiechter, wszyscy rekruci? Ale on nie miał sił na pytanie.
         - Przynajmniej jednego zabiłem… - uśmiechnął się.
         - Naprawdę? – łowca aż się zdziwił. – Udało ci się zabić wampira? No to avans masz jak w banku chłopie. – zaśmiał się i wyrzucił wypalonego papierosa. Odkaszlną po czym podniósł się z ziemi. – Dobra, chodźmy, jedziesz z nami.
         - Gdzie…?
         - Na razie do szpitala. – uśmiechnął się.
Amadeusz dość powoli podniósł się i ruszył za łowcą. 

*

         Zakapturzona postać siedziała na gałęzi drzewa, w pobliżu dymiącego się klasztoru. Słyszał strzały i widział coraz więcej martwych wampirów. O ile, posiadający ludzkie cechy mogą nazywać się wampirami. Po chwili uważnego przyglądania się, na gałęzi pojawił się mężczyzna. Miał na oko dwadzieścia lat, posiadając przy tym czarne, jak węgiel włosy, o długości kilku centymetrów. Kolor tęczówek podchodził pod szarą zieleń. Uśmiechnął się i otrzepał się z kurzu.
         - Nikt cię nie widział? – zapytał ten w kapturze.
         - Oczywiście. Zapomniałeś już, cień jest moim bratem.
         - Tak, tak, Adamie. – cicho zaśmiał się pod nosem.
         - Nie pytasz co z nim?
         - Nie muszę. Ja to czuje. – spod kaptura pojawił się uśmiech. Postać jednym ruchem zdjęła nakrycie głowy i odsłoniła swoje blond włosy.
         - Nie pójdziesz do niego? Szukaliśmy go tak długo…
         - Już byłem. Chodźmy Adamie.
         - Tak jest, Morfeuszu. 

         Dwójka wampirów szybko oddaliła się od miejsca bitwy. Ruszyli do bloków, zbudowanych nie aż tak daleko od klasztoru, jakieś dziesięć minut samochodem. W końcu dotarli, blok numer czterdzieści dwa, mieszkanie na piątym piętrze, o numerze pięćdziesiąt trzy. Weszli do środka, salon znajdował się od razu na wejściu. Było to mieszkanie Adama, czystego wampira, jego żony, Amanty, i rocznej córeczki Kasi. To oni udostępnili mieszkanie Morfeuszowi. Adam przywitał się z żoną i córeczką, po czym usiadł na wersalce z rodziną, spoglądając na blondyna, który zajął fotel.
         - Nie boisz się? – zaczął brunet.
         - Hmm? – mruknął mu spod uśmiechu.
         - Czy on… nie wini cię za śmierć rodziców?
         - Zabiłem ich. – Amanta lekko posępniała. – Broniłem się. – uspokoił ją.
         - Ale jak zamierzasz się z nim spotkać? Przecież jest w stowarzyszeniu. Wiesz co oni robią nam.
         - Tak wiem. – westchnął. – Zwłaszcza po tym ataku może być nieprzyjemny…
         - Te durne stworzenia. – skomentował spod nosa Adam. – Nigdy nie zrozumieją? Nie wszyscy chcą walczyć…
         - Zawsze na górze stoi jakiś władca marionetek. Za stowarzyszeniem, jak i za tymi grupami atakujących. – poczochrał głowę dziewczynki, która bacznie go obserwowała z kolan ojca. – Dbaj o nią przyjacielu.
         - Oczywiście. Zawsze i wszędzie. To moje dwa skarby. – Pocałował córkę w policzek, a po chwili żonę. – No, choć kochanie. – podał jej dłoń, podnosząc przy okazji Kasie. – robi się późno, powinniśmy odpocząć.
         - Dobranoc. – Blondynka uśmiechnęła się do Morfeusza i wyszła z mężem do ich sypialni. 

         Zmęczony Morfeusz wyłożył się na wersalce, i zasłonił ręką oczy. Udało mu się jednak przepuścić parę łez. Bał się. Cholernie się bał, że Amadeusz nie będzie go słuchał, że go zabije, albo da się zabić. Nie chciałby tego. Doszedł już tak daleko, odnalazł go. Wszedł do jego snu. Obudził go przed atakiem.
„Przecież zabiłeś moich rodziców” przypomniał sobie te raniące słowa i wyraz twarzy przyjaciela. Na jego sercu robiło to jeszcze większe rany niż srebro na skórze. Cicho zapłakał. Nie zostało mu nic innego do zrobienia, jak iść teraz spać. Jutro go poszuka, porozmawia albo… poobserwuje z daleka.

         Minęło może cztery godziny, kiedy Morfeusz natychmiast się obudził i wstał, nie był pierwszy. Tuż obok niego stał Adam. Wyraźnie czuł to samo, co blondyn. Uczucie niepokoju i zagrożenia. Odpowiedź dla nich była jasna. „Krucjata Kłów”.
         - Ty też? – zapytał brunet.
         - Tak. Ile jest wampirów z budynku?
         - Około dziesięciu, tylko my jesteśmy pełnej krwi.
         - Ile ich jest?
         - Czuje czterdziestu. – natychmiast podał miecz ze ściany przyjacielowi. – Idziemy?
         - Ja pójdę. – skomentował cicho blondyn. – Ty chroń swoją rodzinę.
         - Ale to niebezpieczne!
         - Wiem! – odkrzyknął do niego. – Ale masz ich bronić! Są twoją rodziną! Zrozumiałeś? Proszę… zostań tu. – dodał z uśmichem.
         - Nie waż się ginąć.
         - Ty też przyjacielu. – zarzucił na siebie biały płaszcz z kapturem. – Ty też… - dodał szeptem, po czym wyszedł. 

         Na korytarzu stało już kilka osób, skłoniły się widząc blondyna. Wszyscy trzymali w rękach jakąś broń, a to nóż kuchenny, a to pistolet. Morfeusz wyciągnął z pochwy miecz, który zabłysnął odbitym światłem.
         - Panowie, nie dajmy im dotknąć naszych rodzin.
Wszyscy nagle zaczęli biec do schodów, tylko dwóch zostało na piętrze, słysząc jadącą windę. Wcale nie tak trudno było otworzyć drzwi do szybu, nawet jak się było półkrwiakiem. Jeden z nich, trzymając pistolet wskoczył do szybu. Dźwięk uderzenia nastał dosyć szybko, więc jasnym było że winda jest niedaleko. Nagle szyb rozświetliła masa pocisków i syk palonego ciała.
         - Gotuj się… - skomentował krótko „rycerz”.
         - Dobrze… - odpowiedział.
Winda już wyjeżdżała, kiedy padły strzały, najprawdopodobniej ktoś na niższym piętrze ich zatrzymał. Chłopak chwycił miecz, robiąc zamach, i kiedy tylko winda pokazała się w dobrym momencie, wykonał cios. Wszyscy byli na takiej wysokości, że miecz przeciął im głowy. Trzech mężczyzn ubranych w czarne kamizelki, przypominające zbroje. Na głowach mieli kominiarki i hełmy ze sprzętem. Miecz z łatwością przeciął im twarze. Pozostali dwaj z tyłu, zaczęli strzelać na oślep srebrnymi pociskami. Blondyn zrobił szybki unik, ale pociski przeszyły drugiego wampira i przygwoździły go do drzwi. Morfeusz nie czekał, zrobił kolejny zamach, zabijając kolejnych dwóch.
         - Jeszcze trzydziestu pięciu… - uśmiechnął się do siebie. Kolejnym cięciem przeciął kable utrzymujące windę. Ta runęła w dół. Morfeusz skoczył za nią, trzymając się cały czas ścian leciał w dół. Zatrzymał się na czwartym piętrze, widząc członka zakonu w drzwiach. Blondyn uśmiechnął się do niego, po czym wbił rękę w drzwi, łapiąc żołnierza za gardło. Silnym uderzeniem o drzwi ogłuszył go. Wbił drugą dłoń w drzwi, łapiąc żołnierza za granat. Wtedy pozostałych trzech odwróciło się do drzwi windy, ale jedyne co zobaczyli to ich towarzysz padający na ziemie. Granat który miał przypięty do ciała był odbezpieczony. Zaczął się krzyk, ale Morfeusz zjeżdżał niżej. Wybuch wyrwał drzwi, które przeleciały tuż obok wampira.
         - Cholera… mocne. – zaśmiał się, i wykopując wejście, znalazł się na trzecim piętrze. Z uśmiechem popatrzył na żołnierzy stojących na tamtym poziomie. Było ich sześciu. – Trzydzieści jeden. – Wszyscy wycelowali w niego, ale od tyłu pojawiły się wampiry, rzucając się do karków stojących tam ludzi. Miecz blondyna przeciął lufę karabinu, stojącego najbliżej człowieka, po czym uderzając go rękojeścią. Ogłuszony opadł na podłogę, kolejnego, tuż obok przebił mieczem. Żołnierze zebrali się w grupkę, i stojąc do siebie plecami zaczęli strzelać. Pociski robiły ogromne wyrwy w wampirach pół krwi, ale Morfeusz skutecznie je unikał. Podniósł ciało martwego człowieka, i użył jej jako tarczy. Odpiął granat z jego kamizelki i rzucił w stronę walczących, po czym wyskoczył do szybu. Leć zamiast lecieć w dół, znów wzniósł się w górę, odbijając się od ścian. Kolejny wybuch, lekko zaburzył mu percepcje, lekko go opóźniając. Lecz szybko ją odzyskał i znów był na piątym piętrze.

         - Dwadzieścia pięć. – policzył pod nosem, ale zaniemówił widząc drzwi do mieszkania, gdzie niedawno mieszkał. A raczej ich brak. Powoli ruszył do środka. W jego nozdrza od razu dostał się ostry zapach krwi. Ale nie spodziewał się tego co zobaczył. Po ścianach, jak i po podłodze, walały się ciała żołnierzy. Porozrywane, jakby to zrobiło jakieś dzikie zwierzę. Dopiero po chwili dostrzegł kogoś klęczącego przy drzwiach do sypialni.
         - Adam? – zapytał niepewny. Ale usłyszał jego szloch. – Adamie?
Morfeusz podszedł bliżej, dopiero po chwili zauważył że trzyma na rękach małe ciało.
         - Zabili ją… rozumiesz? Zastrzelili jak potwora!
         - Adamie…
         - Nie. To nie ona była potworem. Tylko oni. Moja mała córeczka… - przytulił się do niej, płacząc nad jej złotymi kosmykami, pobrudzonych krwią. – Zabije ich…
         - Adamie nie… nie możesz.
         - A oni mogli!? Mogli ją zabić!? – delikatnie ułożył ciało na wersalce, wstając z podłogi. Chciał wyjść, ale blondyn zablokował mu drogę. – Przepuść mnie Morfeuszu.
         - Wiesz że nie mogę tego zrobić. Prawa są jasne.
         - Nie obchodzą mnie prawa arystokracji! – wrzasnął, zalewając swoje oczy czerwienia. – Muszą zapłacić!
         - Adamie!
Jeden cios mężczyzny, wręcz wrzucił Morfeusza przez okno. Ten dość szybko upadł na ziemie, klnąc na przyjaciela. Gdyby nie to że jest wampirem, już dawno byłby martwy. Ale zaczął nasłuchiwać co się dzieje, wystrzały karabinów robiły się coraz rzadsze, ale zastępowały je krzyki bólu.
         - Adamie… - wyszeptał Morfeusz, podnosząc się z ziemi. – Kurwa… - usłyszał w oddali syreny policyjne. Wiedział że zaraz zrobi się nieciekawie. Morfeusz wbiegł jak najszybciej z powrotem do bloku, nie przejmując się około dziesięcioma żołnierzami przy drzwiach. Nie zatrzymały go też zamknięte drzwi, jedno kopnięcie i był w środku. Usłyszał cichy jęk. Dobrał miecza i wbiegł na piętro.
         - Adamie do cholery! Dość!
         - Nie! – pojawił się przed nim, wyprowadzając cios mieczem. Blondyn szybko go sparował. – Wszyscy ludzie zapłacą!
         - Nie odzyskasz jej życia w ten sposób! – obronił się przed kolejnym cięciem i odskoczył do tyłu. Zauważył że jeszcze jeden z żołnierzy na ziemi żyje.
         - Masz racje… ale to oni ją zabili! Zabiło ich stowarzyszenie!
Żołnierz wstał za plecami Adama, podnosząc karabin. Ale brunet go usłyszał, zadając cios.
         - Nie! – krzyknął Morfeusz, „teleportując”  się przed człowieka. Złapał w gołą rękę miecz, a krew spłynęła mu po ręce. Zdziwiony żołnierz osunął się na ziemie.
         - Dlaczego? – zapytał brunet. – Dlaczego go uratowałeś?
         - Nie pozwolę ci zabić nikogo.
         - Morfeuszu… - Adam puścił miecz, który odpił się od podłogi. – Przepraszam… - odwrócił się i ruszył w stronę otwartego mieszkania. Tylko po to, by wyskoczyć przez okno i zniknąć gdzieś w nocy. Jednak zanim to zrobił, rzucił blondynowi ostatnie słowa. – Jeszcze się spotkamy.

         Wampir przykucnął przy żołnierzu i uśmiechnął się do niego. Ten zdjął hełm i kominiarkę, pokazując mu swoją twarz. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach, i ciekawych, piwnych oczach.
         - Dziękuje… - wyszeptał. – Uratowałeś mnie…
         - Nie dziękuj. Bo kiedyś zapewne znowu się spotkamy. Możesz coś dla mnie zrobić?
         - Co mógłbym takiego zrobić, dla wampira? – zaśmiał się.
         - Przekażesz to… - wyjął z płaszcza małe pudełeczko. – pewnemu rekrutowi. – Na te słowa mężczyzna się zdziwił.
         - Któremu?
         - Podczas wczorajszego ataku na klasztor, powinien uratować się jeden chłopak… Amadeusz.
Dębowo włosy zaśmiał się głośno, odbierając pudełko. Spojrzał w oczy wampira, nie wierząc że kiedyś to powie.
         - Jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy. – podał mu dłoń. Blondyn z uśmiechem ją potrząsnął.
         - Morfeusz. Po prostu Morfeusz. Wampira czystej krwii. – zwrócił się do mieszkania, gdzie zniknął jego przyjaciel. – Żegnaj Antonio.
         - Tak. Żegnaj Morfeuszu.
Blondyn jak zawsze zniknął w morkach nocy. Już po chwili na poziomie pojawiło się kilkoro żołnierzy. Pomogli wstać Antoniemu, który wraz z nimi ruszył do pojazdów operacyjnych.