sobota, 12 marca 2016

"Koniec Niczego" Dzień 1

Lęk

            Siedziałem spokojnie w karczmie, słuchając tego samego co wszyscy. Jednak, na minach innych słuchaczy malowały się nerwowe uśmiechy. Można było słyszeć komentarze niedowierzania. Czy to możliwe że do naszej małej miejscowości pomiędzy niczym zmierza zagłada? Czy zobaczymy już tu za niedługo hordy nieumarłych? Niszczący ogień pochodzący z czeluści piekieł? A może legiony wrogiego królestwa? Nikt nie wiedział o czym mówił nasz tajemniczy gość. Nikt by nie wierzył w to co opowiada, gdyby nie jedna rzecz. Ten który przyniósł nam wieści o apokalipsy jest… opat. Kilka godzin do naszej wioski przybyła grupa mnichów z nim na czele. To było coś koszmarnego, kiedy zaczął opowiadać o końcu naszych dni na tym świecie. O potężnych siłach zła zmierzających w naszą stronę.
            - Niemożliwe! – wołali farmerzy jakich wielu tutaj. Część osób zaczynało popadać w stany nerwowe, zrywali sobie czapki z głów i padali na kolana przed zakonnikami. Błagali by ich ratował, by przebłagał boga. Jednak on nie miał jak im pomóc. Mimo wszystkiego był tylko człowiekiem. Wyróżnionym spośród innych, ale nadal człowiekiem. On nie miał jak nam pomóc, tylko my mogliśmy to zrobić.
            - Gdybyś nie pieprzył wszystkiego nie było by takiego problemu! Bóg by nas nie pokarał! – zaczął krzyczeć jeden pastuch do drugiego.
            - To nie moja wina! – bronił się ten oskarżany.
            - To wina grzeszników którzy odebrali nam Jerozolimę! – warknął karczmarz, uderzając pięścią o blat swojej lady. Znów zaczęły się głośne rozmowy, gdzie każdy uważał się za człowieka bez grzechu, a wina kary boskiej nie jest przez nich a najpewniej przez wszystkich innych.

            Tylko ja siedziałem cicho pośród wszystkich głosów. Próbowałem wszystko sobie poukładać w głowie. Ciężko mi było uwierzyć w koniec. Nawet jeśli bliski to czemu? Bóg postanowił zniszczyć swoich wyznawców? Czemu on chce się nas pozbyć? Przez nasze grzechy? Przez stracenie miejsca gdzie zginął jego syn? To było bez sensu. Drżącymi rękoma wyjąłem parę monet i zapłaciłem karczmarzowi za trunek. Wychodząc usłyszałem kilka słów opata.
            - Został nam cztery dni życia! Ale nie odwracajmy się od pana naszego! – Zamknąłem drzwi. To za dużo jak dla mnie. Obejrzałem się po ulicy, wyschnięta ziemna dróżka pomiędzy chatami mieszkańców. Wokół przechadzały się kobiety które w czasie lata nie miały dużo do roboty. Wraz z nimi można było dostrzec dzieci, najniewinniejsze ze wszystkich person jakie były w tym mieście, pośrodku niczego.

            Skryłem się w mojej chacie, skuliłem w kłębek i cicho łkając okryłem się cienkim kocem. Mam dwadzieścia wiosen, nie mam rodziców, nie mam żony, nie mam dzieci. Zostało mi cztery dni życia. Nie chce umierać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz