poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział V

Rozdział V
Przyjaciele?

Przepraszam za tą przerwę, ale jakoś nie mogłem się zabrać za ten rozdział. Wrzucam go jeszcze przed betą, więc możecie się spodziewać błędów, po prostu chciałem już go udostępnić. 
Lekki Pisarz All~


         Amadeusz stał na dachu szpitala, obserwując nocne życie w mieście. Nie powinien się ruszać z łóżka, ale nie mógł spokojnie usiedzieć, wiedząc że Julian jest ranny i nie pozwalają mu go zobaczyć. Wypuścił z ust obłoczek pary wodnej. Zdziwił się że temperatura spadła aż o tyle, by widział własny oddech. Do tego dowiedział się o śmierci wszystkich innych uczniów z jego klasztoru. Znów wampiry zabiły wszystkich kogo znał. Wszystkich? Nie wszystkich, przecież Julian żyje. Musi żyć. Chłopak westchnął, słysząc skrzypnięcie drzwi. Domyślał się że to lekarz albo pielęgniarka która go zaraz opieprzy. Czyjeś kroki zrobiły się coraz bardziej. Po chwili poczuł czyjąś dłoń na plecach.
         - Szukałem cię młody… - usłyszał westchnięcie. Powoli się odwrócił i zobaczył Kaziera.
         - O. Wróciłeś? – zdziwił się. – Jak akcja?
         - Zabiliśmy gdzieś z dziesięć wampirów… zginęło nas około dwudziestu… nie wiem, ewakuowano mnie.
         - Dobrze że cię członkowie stowarzyszenia uratowali.
         - Nie oni… - przerwał mu.
         - Jak to…? – zdziwił się. – Jak nie oni to sobie sam poradziłeś?
         - Też nie. Zabrzmi to komicznie. Uratował mnie wampir.
         - Wampir? – chłopak cofną się kawałek. – Ugryzł cię?
         - Nie. Obronił mnie przed innym wampirem.
Amadeusz nie dowierzał temu co, jego wybawca mówił. Przecież wampiry to zło, które zabija niewinnych ludzi. Które zabiło jego rodziców…
         - Jak… to?
         - Nieważne. To dla ciebie. – mężczyzna podał małe czarne pudełeczko rannemu chłopakowi. Ten nie pewnie ją wziął i obejrzał kilka razy. Powoli otworzył i zamarł. Z jego oczu popłynęły łzy. Było tam coś bardzo cennego dla niego… i dal Morfeusza. W środku na kartce papieru leżał pierścień z srebrną obudową i ciemno niebieskim wypełnieniem pomiędzy nimi. To był specjalny przedmiot, zmieniający kolor wraz z uczuciem posiadacza. Do niego był dołączony jeszcze łańcuszek, żeby nie nosić go cały czas na palcu. Amadeusz padł na kolana, przyciskając do piersi ten talizman.
         - Cholerny idiota…

          Kilka lat wcześniej, jeszcze jak jego rodzice żyli, wybrali się wspólnie do centrum handlowego. Pamięta to dokładnie, było spokojne jesienne popołudnie. Pojechali tam sam, jako wspólna ucieczka z lekcji. Cały czas chodzili za jedną parą dorosłych, przez co wszystkim mogło się wydawać że to ich dzieci. Aż do momentu gdy dotarli do sklepu z drobiazgami. Było tam pełno dziwnych rzeczy, jakich jeszcze nie widzieli. Różne naszyjniki, opaski, farby do włosów, sztuczne włosy i wiele innych, dziwnych rzeczy. Właśnie wtedy dostrzegli dziwne pierścienię. Na opakowaniu pisało że zmieniają kolor wraz z uczuciem właściciela.
         - Hej… myślisz że to prawda?
         - A może, dawaj Morfi, spróbujemy!
         - No dobra. – wzięli dwa, po czym założyli sobie na palcach. Kolor od razu przybrał odcień zielony, świadcząc o tym że się dobrze bawią.
         - Ej fajne! Dawaj, kupmy dwa.
         - Ale po co?
         - Żebyśmy obydwaj mieli, nie?
         - No nie wiem, tak cały czas nosić na palcu?
         - A kto tak powiedział? Kupimy jeszcze dwa łańcuszki i będzie w porządku! – uśmiechnął się blondyn. – To będzie symbol naszej przyjaźni.


         „Przyjaźni”? Teraz po latach dziwił się tych słów. Jak on mógł mówić o przyjaźni. Przecież to był wampir! Zabił jego rodziców i… uratował Kaziera.
         - Wszystko w porządku? – zapytał łowca widząc zapłakaną twarz chłopaka.
         - Tak… tak… wszystko w porządku… po prostu… to debil… Powiedz mi, kto zabił tylu naszych? On?
         - On zabił kilku, ale nie wiem ilu. Najwięcej zginęło na piątym piętrze. W mieszkaniu jednego z wampirów czystej krwi. Słyszałem co ludzie mówili, że ściany było wymalowane krwią, a z żołnierzy którzy tam weszli nic nie pozostało. – westchnął. – Jedyne co tam znaleźli to martwą kobietę, i dziecko. Tylko ono było wampirem. - Amadeusz spojrzał na łowcę – Coś tu nie gra. Nie widzisz tego? Słyszałeś kiedyś żeby wampir czystej krwi zabił przechodnia, albo zaatakował placówkę? Przecież to nie jest żadna arystokracja, a osobniki pół krwi to nie ich żołnierze! Dlaczego karzą nam zabijać dzieci! To nie ma żadnego sensu! Wpajają nam że wampiry to zło, ale tam nie wyglądali jak wojownicy, nie mieli broni ani umiejętności, oprócz tego blondyna i ojca rodziny! Tylko oni byli czystej krwi! Nie widzisz tego!?
         - Kazier…? Spokojnie… Jeszcze ktoś cię usłyszy.
         - Niech mnie słyszą. O co my walczymy?
         - O wolność dla ludzi. O to przecież mamy walczyć.
         - A ty czemu chcesz walczyć? – te słowa trafiły w samo serce chłopaka. O co on chce walczyć? Dla obrony kogo? Juliana? Kaziera? Siebie? Chciał się zemścić, ale nie wie czy dałby radę… zabić Morfeusza. A co potem? Będzie wykonywał rozkazy i mordował dzieci, dorosłych tylko dlatego że są wampirami?
         - Nie wiem… jestem tu już kilka lat… chciałem się zemścić, ale…
         - Ten wampir zabił ci rodziców? – to pytanie padło z ust kogoś przy wejściu. Natychmiast się odwrócili zaniepokojeni. Stał tam Max, ten sam co uratował Juliana, odpalając papierosa. – „Pięć lat temu, małżeńska para próbowała na własną rękę zabić wampira czystej krwi. Na rozkaz żeby poczekali odpowiedzieli „Nie pozwolimy zgarnąć naszej chwały dla innych”, kilka chwil później uśpili swojego syna i zaatakowali wampira. Umarli na miejscu.” – mężczyzna przestał czytać, i podał akta Amadeuszowi. Ten je uważnie przeczytał raz jeszcze.
         - On… się bronił?
         - Na to wygląda. – Max wydmuchał obłok dymu z ust. – Coś tu za bardzo śmierdzi. A więc rekrucie, opowiesz nam o nim? O Morfeuszu?
         - Co…? Po co? Z resztą nie ważne. Opowiem… on był... on jest moim Przyjacielem. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział IV



Rozdział IV
Zemsta

Tak jak obiecałem, rozdział jest :D
Dziś trochę odmienny, ale wciąż pełen akcji :D

         Amadeusz otrząsnął się z kurzu. Nie przejmował się swoją raną, chciał tylko podejść najbliżej Juliana, sprawdzić czy żyje. Delikatnie otworzył oczy, widząc kilka postaci. Wszyscy ubrani w grube kamizelki kuloodporne, z bronią w ręku. Okropnie śmierdzieli czosnkiem.
         - Imię, nazwisko i stopień!? – krzyknął ten najbliżej ich.
         - Amadeusz… - wyszeptał brunet. – Rekrut…
         - Nazwisko?!
         - Daj mu spokój, jest ranny. – odezwał się drugi żołnierz. Na piętrze rozległy się strzały z broni automatycznej, zaraz po nich syk umierającego wampira. – No, wiesz gdzie są pozostali? – zapytał.
Amadeusz delikatnie podniósł dłoń wskazując pod ścianę. Żołnierz natychmiast tam podbiegł i zaczął sprawdzać stan Juliana. Wziął go na barana, i powiedział coś do swojego towarzysza. Ten mu tylko odkiwną głową i usiadł koło bruneta. Zdjął z głowy maskę. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach. Amadeusz nie dostrzegł oczu. Żołnierz wyjął paczkę papierosów i podał jednego chłopakowi.
         - Palisz?
         - N…nie… - odsapnął.
         - No trudno, zapale sam. – jak powiedział, tak zrobił. – To twój przyjaciel, znaczy ten którego Max wyniósł.
         - Tak… to Julian… - szepnął czując się coraz lepiej. – Co z nim?
         - Nie za dobrze… ale bez obaw, na szczęście dostaliście szybko wsparcie.
         - Wsparcie? Przecież pan Teker mówił że pozbyli się już połowy wampirów… - chłopak popatrzył na żołnierza pytająco. – Co to znaczy?
         - Ech… - westchnął. – Widzisz, to tak, że gdyby nie to że byliśmy niedaleko, wszystkich byśmy musieli chować w grobach. O ile coś by z was zostało… Według informacji dostrzeżono około czterdzieści celów.
         - Wampirów?
         - Tak, myślisz że ten cały Taker, wraz z kilkoma z łowców dałby sobie radę z dwudziestką wampirów? – zaśmiał się. –Tak przy okazji, jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy.
         - Miło mi…
         - Przynajmniej waszą dwójkę uratowaliśmy.
Bruneta zamurowało. Jak to tylko ich dwójkę? W klasztorze powinno być więcej osób. Czy wszyscy nie żyją? Pan Taker, Pan Fiechter, wszyscy rekruci? Ale on nie miał sił na pytanie.
         - Przynajmniej jednego zabiłem… - uśmiechnął się.
         - Naprawdę? – łowca aż się zdziwił. – Udało ci się zabić wampira? No to avans masz jak w banku chłopie. – zaśmiał się i wyrzucił wypalonego papierosa. Odkaszlną po czym podniósł się z ziemi. – Dobra, chodźmy, jedziesz z nami.
         - Gdzie…?
         - Na razie do szpitala. – uśmiechnął się.
Amadeusz dość powoli podniósł się i ruszył za łowcą. 

*

         Zakapturzona postać siedziała na gałęzi drzewa, w pobliżu dymiącego się klasztoru. Słyszał strzały i widział coraz więcej martwych wampirów. O ile, posiadający ludzkie cechy mogą nazywać się wampirami. Po chwili uważnego przyglądania się, na gałęzi pojawił się mężczyzna. Miał na oko dwadzieścia lat, posiadając przy tym czarne, jak węgiel włosy, o długości kilku centymetrów. Kolor tęczówek podchodził pod szarą zieleń. Uśmiechnął się i otrzepał się z kurzu.
         - Nikt cię nie widział? – zapytał ten w kapturze.
         - Oczywiście. Zapomniałeś już, cień jest moim bratem.
         - Tak, tak, Adamie. – cicho zaśmiał się pod nosem.
         - Nie pytasz co z nim?
         - Nie muszę. Ja to czuje. – spod kaptura pojawił się uśmiech. Postać jednym ruchem zdjęła nakrycie głowy i odsłoniła swoje blond włosy.
         - Nie pójdziesz do niego? Szukaliśmy go tak długo…
         - Już byłem. Chodźmy Adamie.
         - Tak jest, Morfeuszu. 

         Dwójka wampirów szybko oddaliła się od miejsca bitwy. Ruszyli do bloków, zbudowanych nie aż tak daleko od klasztoru, jakieś dziesięć minut samochodem. W końcu dotarli, blok numer czterdzieści dwa, mieszkanie na piątym piętrze, o numerze pięćdziesiąt trzy. Weszli do środka, salon znajdował się od razu na wejściu. Było to mieszkanie Adama, czystego wampira, jego żony, Amanty, i rocznej córeczki Kasi. To oni udostępnili mieszkanie Morfeuszowi. Adam przywitał się z żoną i córeczką, po czym usiadł na wersalce z rodziną, spoglądając na blondyna, który zajął fotel.
         - Nie boisz się? – zaczął brunet.
         - Hmm? – mruknął mu spod uśmiechu.
         - Czy on… nie wini cię za śmierć rodziców?
         - Zabiłem ich. – Amanta lekko posępniała. – Broniłem się. – uspokoił ją.
         - Ale jak zamierzasz się z nim spotkać? Przecież jest w stowarzyszeniu. Wiesz co oni robią nam.
         - Tak wiem. – westchnął. – Zwłaszcza po tym ataku może być nieprzyjemny…
         - Te durne stworzenia. – skomentował spod nosa Adam. – Nigdy nie zrozumieją? Nie wszyscy chcą walczyć…
         - Zawsze na górze stoi jakiś władca marionetek. Za stowarzyszeniem, jak i za tymi grupami atakujących. – poczochrał głowę dziewczynki, która bacznie go obserwowała z kolan ojca. – Dbaj o nią przyjacielu.
         - Oczywiście. Zawsze i wszędzie. To moje dwa skarby. – Pocałował córkę w policzek, a po chwili żonę. – No, choć kochanie. – podał jej dłoń, podnosząc przy okazji Kasie. – robi się późno, powinniśmy odpocząć.
         - Dobranoc. – Blondynka uśmiechnęła się do Morfeusza i wyszła z mężem do ich sypialni. 

         Zmęczony Morfeusz wyłożył się na wersalce, i zasłonił ręką oczy. Udało mu się jednak przepuścić parę łez. Bał się. Cholernie się bał, że Amadeusz nie będzie go słuchał, że go zabije, albo da się zabić. Nie chciałby tego. Doszedł już tak daleko, odnalazł go. Wszedł do jego snu. Obudził go przed atakiem.
„Przecież zabiłeś moich rodziców” przypomniał sobie te raniące słowa i wyraz twarzy przyjaciela. Na jego sercu robiło to jeszcze większe rany niż srebro na skórze. Cicho zapłakał. Nie zostało mu nic innego do zrobienia, jak iść teraz spać. Jutro go poszuka, porozmawia albo… poobserwuje z daleka.

         Minęło może cztery godziny, kiedy Morfeusz natychmiast się obudził i wstał, nie był pierwszy. Tuż obok niego stał Adam. Wyraźnie czuł to samo, co blondyn. Uczucie niepokoju i zagrożenia. Odpowiedź dla nich była jasna. „Krucjata Kłów”.
         - Ty też? – zapytał brunet.
         - Tak. Ile jest wampirów z budynku?
         - Około dziesięciu, tylko my jesteśmy pełnej krwi.
         - Ile ich jest?
         - Czuje czterdziestu. – natychmiast podał miecz ze ściany przyjacielowi. – Idziemy?
         - Ja pójdę. – skomentował cicho blondyn. – Ty chroń swoją rodzinę.
         - Ale to niebezpieczne!
         - Wiem! – odkrzyknął do niego. – Ale masz ich bronić! Są twoją rodziną! Zrozumiałeś? Proszę… zostań tu. – dodał z uśmichem.
         - Nie waż się ginąć.
         - Ty też przyjacielu. – zarzucił na siebie biały płaszcz z kapturem. – Ty też… - dodał szeptem, po czym wyszedł. 

         Na korytarzu stało już kilka osób, skłoniły się widząc blondyna. Wszyscy trzymali w rękach jakąś broń, a to nóż kuchenny, a to pistolet. Morfeusz wyciągnął z pochwy miecz, który zabłysnął odbitym światłem.
         - Panowie, nie dajmy im dotknąć naszych rodzin.
Wszyscy nagle zaczęli biec do schodów, tylko dwóch zostało na piętrze, słysząc jadącą windę. Wcale nie tak trudno było otworzyć drzwi do szybu, nawet jak się było półkrwiakiem. Jeden z nich, trzymając pistolet wskoczył do szybu. Dźwięk uderzenia nastał dosyć szybko, więc jasnym było że winda jest niedaleko. Nagle szyb rozświetliła masa pocisków i syk palonego ciała.
         - Gotuj się… - skomentował krótko „rycerz”.
         - Dobrze… - odpowiedział.
Winda już wyjeżdżała, kiedy padły strzały, najprawdopodobniej ktoś na niższym piętrze ich zatrzymał. Chłopak chwycił miecz, robiąc zamach, i kiedy tylko winda pokazała się w dobrym momencie, wykonał cios. Wszyscy byli na takiej wysokości, że miecz przeciął im głowy. Trzech mężczyzn ubranych w czarne kamizelki, przypominające zbroje. Na głowach mieli kominiarki i hełmy ze sprzętem. Miecz z łatwością przeciął im twarze. Pozostali dwaj z tyłu, zaczęli strzelać na oślep srebrnymi pociskami. Blondyn zrobił szybki unik, ale pociski przeszyły drugiego wampira i przygwoździły go do drzwi. Morfeusz nie czekał, zrobił kolejny zamach, zabijając kolejnych dwóch.
         - Jeszcze trzydziestu pięciu… - uśmiechnął się do siebie. Kolejnym cięciem przeciął kable utrzymujące windę. Ta runęła w dół. Morfeusz skoczył za nią, trzymając się cały czas ścian leciał w dół. Zatrzymał się na czwartym piętrze, widząc członka zakonu w drzwiach. Blondyn uśmiechnął się do niego, po czym wbił rękę w drzwi, łapiąc żołnierza za gardło. Silnym uderzeniem o drzwi ogłuszył go. Wbił drugą dłoń w drzwi, łapiąc żołnierza za granat. Wtedy pozostałych trzech odwróciło się do drzwi windy, ale jedyne co zobaczyli to ich towarzysz padający na ziemie. Granat który miał przypięty do ciała był odbezpieczony. Zaczął się krzyk, ale Morfeusz zjeżdżał niżej. Wybuch wyrwał drzwi, które przeleciały tuż obok wampira.
         - Cholera… mocne. – zaśmiał się, i wykopując wejście, znalazł się na trzecim piętrze. Z uśmiechem popatrzył na żołnierzy stojących na tamtym poziomie. Było ich sześciu. – Trzydzieści jeden. – Wszyscy wycelowali w niego, ale od tyłu pojawiły się wampiry, rzucając się do karków stojących tam ludzi. Miecz blondyna przeciął lufę karabinu, stojącego najbliżej człowieka, po czym uderzając go rękojeścią. Ogłuszony opadł na podłogę, kolejnego, tuż obok przebił mieczem. Żołnierze zebrali się w grupkę, i stojąc do siebie plecami zaczęli strzelać. Pociski robiły ogromne wyrwy w wampirach pół krwi, ale Morfeusz skutecznie je unikał. Podniósł ciało martwego człowieka, i użył jej jako tarczy. Odpiął granat z jego kamizelki i rzucił w stronę walczących, po czym wyskoczył do szybu. Leć zamiast lecieć w dół, znów wzniósł się w górę, odbijając się od ścian. Kolejny wybuch, lekko zaburzył mu percepcje, lekko go opóźniając. Lecz szybko ją odzyskał i znów był na piątym piętrze.

         - Dwadzieścia pięć. – policzył pod nosem, ale zaniemówił widząc drzwi do mieszkania, gdzie niedawno mieszkał. A raczej ich brak. Powoli ruszył do środka. W jego nozdrza od razu dostał się ostry zapach krwi. Ale nie spodziewał się tego co zobaczył. Po ścianach, jak i po podłodze, walały się ciała żołnierzy. Porozrywane, jakby to zrobiło jakieś dzikie zwierzę. Dopiero po chwili dostrzegł kogoś klęczącego przy drzwiach do sypialni.
         - Adam? – zapytał niepewny. Ale usłyszał jego szloch. – Adamie?
Morfeusz podszedł bliżej, dopiero po chwili zauważył że trzyma na rękach małe ciało.
         - Zabili ją… rozumiesz? Zastrzelili jak potwora!
         - Adamie…
         - Nie. To nie ona była potworem. Tylko oni. Moja mała córeczka… - przytulił się do niej, płacząc nad jej złotymi kosmykami, pobrudzonych krwią. – Zabije ich…
         - Adamie nie… nie możesz.
         - A oni mogli!? Mogli ją zabić!? – delikatnie ułożył ciało na wersalce, wstając z podłogi. Chciał wyjść, ale blondyn zablokował mu drogę. – Przepuść mnie Morfeuszu.
         - Wiesz że nie mogę tego zrobić. Prawa są jasne.
         - Nie obchodzą mnie prawa arystokracji! – wrzasnął, zalewając swoje oczy czerwienia. – Muszą zapłacić!
         - Adamie!
Jeden cios mężczyzny, wręcz wrzucił Morfeusza przez okno. Ten dość szybko upadł na ziemie, klnąc na przyjaciela. Gdyby nie to że jest wampirem, już dawno byłby martwy. Ale zaczął nasłuchiwać co się dzieje, wystrzały karabinów robiły się coraz rzadsze, ale zastępowały je krzyki bólu.
         - Adamie… - wyszeptał Morfeusz, podnosząc się z ziemi. – Kurwa… - usłyszał w oddali syreny policyjne. Wiedział że zaraz zrobi się nieciekawie. Morfeusz wbiegł jak najszybciej z powrotem do bloku, nie przejmując się około dziesięcioma żołnierzami przy drzwiach. Nie zatrzymały go też zamknięte drzwi, jedno kopnięcie i był w środku. Usłyszał cichy jęk. Dobrał miecza i wbiegł na piętro.
         - Adamie do cholery! Dość!
         - Nie! – pojawił się przed nim, wyprowadzając cios mieczem. Blondyn szybko go sparował. – Wszyscy ludzie zapłacą!
         - Nie odzyskasz jej życia w ten sposób! – obronił się przed kolejnym cięciem i odskoczył do tyłu. Zauważył że jeszcze jeden z żołnierzy na ziemi żyje.
         - Masz racje… ale to oni ją zabili! Zabiło ich stowarzyszenie!
Żołnierz wstał za plecami Adama, podnosząc karabin. Ale brunet go usłyszał, zadając cios.
         - Nie! – krzyknął Morfeusz, „teleportując”  się przed człowieka. Złapał w gołą rękę miecz, a krew spłynęła mu po ręce. Zdziwiony żołnierz osunął się na ziemie.
         - Dlaczego? – zapytał brunet. – Dlaczego go uratowałeś?
         - Nie pozwolę ci zabić nikogo.
         - Morfeuszu… - Adam puścił miecz, który odpił się od podłogi. – Przepraszam… - odwrócił się i ruszył w stronę otwartego mieszkania. Tylko po to, by wyskoczyć przez okno i zniknąć gdzieś w nocy. Jednak zanim to zrobił, rzucił blondynowi ostatnie słowa. – Jeszcze się spotkamy.

         Wampir przykucnął przy żołnierzu i uśmiechnął się do niego. Ten zdjął hełm i kominiarkę, pokazując mu swoją twarz. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach, i ciekawych, piwnych oczach.
         - Dziękuje… - wyszeptał. – Uratowałeś mnie…
         - Nie dziękuj. Bo kiedyś zapewne znowu się spotkamy. Możesz coś dla mnie zrobić?
         - Co mógłbym takiego zrobić, dla wampira? – zaśmiał się.
         - Przekażesz to… - wyjął z płaszcza małe pudełeczko. – pewnemu rekrutowi. – Na te słowa mężczyzna się zdziwił.
         - Któremu?
         - Podczas wczorajszego ataku na klasztor, powinien uratować się jeden chłopak… Amadeusz.
Dębowo włosy zaśmiał się głośno, odbierając pudełko. Spojrzał w oczy wampira, nie wierząc że kiedyś to powie.
         - Jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy. – podał mu dłoń. Blondyn z uśmiechem ją potrząsnął.
         - Morfeusz. Po prostu Morfeusz. Wampira czystej krwii. – zwrócił się do mieszkania, gdzie zniknął jego przyjaciel. – Żegnaj Antonio.
         - Tak. Żegnaj Morfeuszu.
Blondyn jak zawsze zniknął w morkach nocy. Już po chwili na poziomie pojawiło się kilkoro żołnierzy. Pomogli wstać Antoniemu, który wraz z nimi ruszył do pojazdów operacyjnych.

niedziela, 2 sierpnia 2015

Wybaczcie

Hejo, wybaczcie za spóźnianie się z rozdziałem, miałem lekkie komplikacje. W przeciągu dwóch dni, będzie nowy rozdział Krucjaty Kłów :D