czwartek, 24 marca 2016

"Koniec Niczego" Dzień 5

Koniec Niczego


            Mimo że to dzień naszego końca. Byłem gotowy. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na puste ulice. Rozejrzałem się dookoła, a po chwili moja towarzyszka do mnie dołączyła. Spojrzeliśmy na wschód, siadając na wysuszonej drodze. Czekaliśmy kilka godzin, czekając na śmierć. Ale nic się nie stało. Patrzyliśmy ciągle, nie mogąc w to uwierzyć.

"Koniec Niczego" Dzień 4

Zamknięci

Długo siedzieliśmy zamknięci, mogę śmiało powiedzieć że minął cały dzień. W miasteczku pośród niczego panował początkowo gwar. Zauważyłem że ludzie uciekali za zachód. Wozami, czasami sami bez pojazdów i zwierząt. Rodziny, kobiety, dzieci. I tylko my tu zostaliśmy, w pustce opuszczonej wioski. Gdzie ujadanie psów nawet się skończyło. Zwierzęta jakby uciekły, lub zamilkł czekając na koniec. Ale nie przeszkadzało to nam. Ta dziewczyna którą uratowałem okazała się świetną towarzyszką. Chciała mi podać swoje imię, ale się na to nie zgodziłem. Stwierdziłem że jest lepiej jak ja nie znam jej, a ona mojego.

Zabarykadowałem drzwi i okno by wielu co pozostało przestało się dobijać. Dziewczyna zgodziła się na zamknięcie ze mną. Nie powiem, to mnie ucieszyło. Dzień przed śmiercią zawsze miło porozmawiać z kimś o nie lada urodzie. Blondynka o niebieskich oczach była naprawdę miła. Mimo braku jedzenia, spokojnie razem mogliśmy dotrwać do końca.

Mam dwadzieścia wiosen. Jutro umieram. Chce żyć.

"Koniec Niczego" Dzień 3

Życie

            Dawno się tak nie upiłem. Wstałem na kacu z ogromnym bólem głowy. Wyjrzałem przez okno, widząc zataczające się masy mężczyzn i kobiet. Byli pijani zapewne jak ja wczoraj. Płakali, jęczeli, leżeli, nie mogąc pogodzić się z końcem. A ja mogę? Trzeba się pogodzić. Wiem o tym, ale nie mogę tego zrobić. Nie mogę zrozumieć że pojutrze ma być koniec. Ktoś uderzył o moje drzwi. Otworzyłem je niechętnie, a przed nimi był mój sąsiad. Stary mężczyzna z długimi siwymi włosami.
            - Dzień dobry. – uśmiechnął się do mnie.
            - Nie wiem czemu miał by być dobry. – przywarłem twarzą od mojej dłoni.
            - Słońce świeci, ptaszki śpiewają. Mamy piękny letni dzień. – prychnąłem ze śmiechu, na co zareagował zdziwieniem.
            - A po jutrze jest koniec świata. – odpowiedziałem po chwili.
            - I co z tego sąsiedzie? Czy to że ma nastąpić koniec oznacza że dzisiejszy dzień nie jest piękny? – Jest wyjątkowo spokojny, ale przecież on swoje życie już przeżył, ja jeszcze nie.
            - Łatwo ci mówić prawda?
            - Łatwo albo trudno. – westchnął. – Jestem starcem który postanawia wyruszyć. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
            - Wyruszyć, ale gdzie ty chcesz jechać?
            - Opat mówił że ze wschodu idzie śmierć. Więc na zachód.
            - I co, będziesz uciekać od śmierci? Spróbujesz oszukać Boga i Diabła? – warknąłem. – I co ci to da? Kilka dni więcej życia!?
            - Może to, może sens życia, a może znajdę tam tylko śmierć? Nie wiem, ale nie chce tutaj siedzieć. Ty chyba też.
            - Nie staruszku… ja zostaje tutaj.
Posmutniał, ale poklepał mnie po ramieniu
            - Rozumiem. Ale pamiętaj, nie smuć się. Trzeba żyć…
            - Ta… - zamknąłem mu drzwi przed nosem. Nadal łatwo mu mówić, „trzeba żyć” a sam ucieka. Tchórz. Stary tchórz. Jak on mi może mówić. Że „trzeba żyć”! Parszywy drań.
            Nie chce wychodzić z chaty. Nie chce widzieć ludzi. Nie chce nic robić. Mamy koniec świata, po co mam żyć? Leżałem tak długi czas. Nie zważałem na krzyki, jęki i różne pijackie odgłosy które dochodziły z ulicy. Nic nie jadłem już kolejny dzień. Po co miałem to robić? I tak umrę, głód to nic przy tym.

            Z mojego pustego transu obudził mnie płaczliwy krzyk. Błaganie o pomoc. Pomyślałem że to kolejne błaganie do Boga by nam przebaczył. Ale nie, to było coś innego. Wybiegłem z chaty i ruszyłem czym prędzej za nią. Nie spodziewałem się zobaczyć czegoś takiego. Na ziemi leżała dziewczyna z zarzuconą sukienką, albo jej resztkami na twarzy, a nad nią stało czterech mężczyzn. Wiedziałem co chcą zrobić. Nawet jeśli umrę dziś, jutro albo pojutrze, musiałem to zrobić.

            Podniosłem jakieś widły leżące nieopodal i podbiegłem od oprawców. Uderzyłem kijem tego najbliższego kobiecych miejsc mężczyznę. Udało mi się go zrzucić, ale reszta rzuciła się ku mnie. Ich chłopskie brudne ręce przycisnęły mnie do ziemi, ale miałem jedną przewagę. Oni wydawali się być pijani. Uderzyłem jednego z moich przeciwników w brzuch, a drugiego zrzuciłem z łatwością na bok.  Złapałem dziewczynę za rękę i pociągnąłem do siebie. Nie pamiętam jak długo to trwało. W ułamku sekund znaleźliśmy się w mojej chacie, siedząc pod drzwiami. Czekając aż pijani odejdą.


            Czy to miał na myśli staruszek gdy powiedział że trzeba żyć? Mam dwadzieścia wiosen, nie mam rodziców, nie mam żony, nie mam dzieci. Zostało mi dwa dni życia. Nie chce umierać. Chce żyć.

"Koniec Niczego" Dzień 2

Strach

            Obudziłem się, mając nadzieje że to tylko koszmar. Że nie ma apokalipsy. Że to tylko sen po piwie w karczmie. Wyjrzałem przez okno. Nie wierzyłem temu co widzę, kilkadziesiąt osób klęczało przed karczmą, jakby to był ich ratunek. Do moich uszu dobiegły modły odprawiane po łacinie. Nie rozumiałem tego języka. Był przeznaczony dla mądrych i oddanych bogu ludzi, nie dla syna strażnika i chłopki. Stwierdziłem że lepiej puki co nie wychodzić z chaty, poczekam aż trochę się uspokoi. Znów skuliłem się pod drzwiami, z nerwów obgryzając swoje paznokcie.

            Po jakimś czasie, może długim, może krótkim, nie potrafiłem ocenić, z karczmy wyszedł opat wraz ze swoim zakonem. Dowiedziałem się o tym, gdy modły zrobiły się głośniejsze, a ja sam wyjrzałem przez okno. Szli pomiędzy wszystkimi modląc się, i paląc różnymi kadzidłami. Nie mieliśmy kościoła w naszej miejscowości więc tutaj odprawiali nabożeństwo. Westchnąłem widząc że dużo ludzi idzie za nimi. Pewnie do kolejnej miejscowości. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na ulice. W naszej wiosce pośrodku niczego ostało się około dziewięćdziesięciu mieszkańców, z ponad stu osiemdziesięciu. Nie wiele nas było, raptem połowa. Ci ludzie chętnie opuścili bliskich, przyjaciół i swój dobytek by wraz z mnichami błagać boga o zbawienie. Mimo że nie miałem tutaj niczego, nie odważył bym się iść razem z nimi. Przeżegnałem się na wszelki wypadek. Może mi to w czymś pomoże? Przygryzłem sobie wargę, próbując opanować drganie szczęki.

            Ludzie którzy zostali, wyglądali na przygnębionych. Siedzieli na ulicy, pod domami z wyrazem strachu w oczach. Wiadomość chyba rozniosła się po wszystkich domach. Dostrzegłem grupę dzieci wałęsających się od domu, do domu. Tylko oni chyba nie wiedzieli o tym co się dzieje. Przygnębione miny ich rodzicieli musiały być wyjątkowo dołujące, ale nadal się uśmiechały. Najbardziej niewinni w naszej miejscowości pośrodku niczego.

            Mimo że nic jeszcze nie zrobiłem, czułem się zmęczony. Może to przez ten nadchodzący koniec? Nie wiem i nie chce o tym wiedzieć, co więcej o tym myśleć.  Wszedłem do karczmy, gdzie jeszcze kilka osób leżało krzyżem na podłodze. Siadłem naprzeciwko karczmarza i kładąc od razu kilka monet poprosiłem o piwo.

            Nie wiem ile piłem, nie wiem dlaczego. Zapić strach? Może smutek? Nie pamiętam. Pamiętam tylko że pijany wróciłem do chaty i zasnąłem w niej. Zostało nam trzy dni życia.



sobota, 12 marca 2016

"Koniec Niczego" Dzień 1

Lęk

            Siedziałem spokojnie w karczmie, słuchając tego samego co wszyscy. Jednak, na minach innych słuchaczy malowały się nerwowe uśmiechy. Można było słyszeć komentarze niedowierzania. Czy to możliwe że do naszej małej miejscowości pomiędzy niczym zmierza zagłada? Czy zobaczymy już tu za niedługo hordy nieumarłych? Niszczący ogień pochodzący z czeluści piekieł? A może legiony wrogiego królestwa? Nikt nie wiedział o czym mówił nasz tajemniczy gość. Nikt by nie wierzył w to co opowiada, gdyby nie jedna rzecz. Ten który przyniósł nam wieści o apokalipsy jest… opat. Kilka godzin do naszej wioski przybyła grupa mnichów z nim na czele. To było coś koszmarnego, kiedy zaczął opowiadać o końcu naszych dni na tym świecie. O potężnych siłach zła zmierzających w naszą stronę.
            - Niemożliwe! – wołali farmerzy jakich wielu tutaj. Część osób zaczynało popadać w stany nerwowe, zrywali sobie czapki z głów i padali na kolana przed zakonnikami. Błagali by ich ratował, by przebłagał boga. Jednak on nie miał jak im pomóc. Mimo wszystkiego był tylko człowiekiem. Wyróżnionym spośród innych, ale nadal człowiekiem. On nie miał jak nam pomóc, tylko my mogliśmy to zrobić.
            - Gdybyś nie pieprzył wszystkiego nie było by takiego problemu! Bóg by nas nie pokarał! – zaczął krzyczeć jeden pastuch do drugiego.
            - To nie moja wina! – bronił się ten oskarżany.
            - To wina grzeszników którzy odebrali nam Jerozolimę! – warknął karczmarz, uderzając pięścią o blat swojej lady. Znów zaczęły się głośne rozmowy, gdzie każdy uważał się za człowieka bez grzechu, a wina kary boskiej nie jest przez nich a najpewniej przez wszystkich innych.

            Tylko ja siedziałem cicho pośród wszystkich głosów. Próbowałem wszystko sobie poukładać w głowie. Ciężko mi było uwierzyć w koniec. Nawet jeśli bliski to czemu? Bóg postanowił zniszczyć swoich wyznawców? Czemu on chce się nas pozbyć? Przez nasze grzechy? Przez stracenie miejsca gdzie zginął jego syn? To było bez sensu. Drżącymi rękoma wyjąłem parę monet i zapłaciłem karczmarzowi za trunek. Wychodząc usłyszałem kilka słów opata.
            - Został nam cztery dni życia! Ale nie odwracajmy się od pana naszego! – Zamknąłem drzwi. To za dużo jak dla mnie. Obejrzałem się po ulicy, wyschnięta ziemna dróżka pomiędzy chatami mieszkańców. Wokół przechadzały się kobiety które w czasie lata nie miały dużo do roboty. Wraz z nimi można było dostrzec dzieci, najniewinniejsze ze wszystkich person jakie były w tym mieście, pośrodku niczego.

            Skryłem się w mojej chacie, skuliłem w kłębek i cicho łkając okryłem się cienkim kocem. Mam dwadzieścia wiosen, nie mam rodziców, nie mam żony, nie mam dzieci. Zostało mi cztery dni życia. Nie chce umierać.



wtorek, 8 marca 2016

[One Shot] Tron

Hej, ostatnio ktoś poprosił mnie o napisanie czegoś. Udało mi się, i chciałem się tym podzielić.
P.S. Matura zabija

Tron


            Ciche stukanie piętą, o pozłacane nogi krzesła uważanego za tron odbijały się echem po pustych, kamiennych ścianach hali. Rudowłosy mężczyzna, leżąc w nim jak na króla nie wypadało. Nogi, ubrane w brązowe spodnie, popularne dla tego czasu były przerzucone przez podłokietnik luźno latały, odbijając się o drewnianą ramę. W dłoni trzymał pozłacaną obręcz z różnymi kamieniami szlachetnymi w niej. Była to jego korona, której wyjątkowo nie lubił. Kładł ją na brzuchu, po czym podnosił, zarzucał na oparcie. Wyjątkowo mu się nudziło. A ubrany był w luźną długą szata zakładana przez głowę z rękawami, które można odrzucić na plecy. Szyty był z wełny z lnianą podszewką. Posiadał piękny beżowy kolor. Wszystko związane skórzanym paskiem.

            Dla każdego kto wszedł po raz pierwszy do Sali tronowej, osoba siedząca na tronie nawet nie przypominała króla. Średniej długości włosy, ubrania nie ozdabiane świecidełkami, a przede wszystkim, młody, dwudziesto-sześcio letni wygląd mężczyzny. Kto mógłby przypuszczać że ten nie ogolony osobnik, wywalony na tronie, który częściej od noszenia korony podrzuca ją, to król. Można powiedzieć prędzej że to błazen.

            Władca rozejrzał się po komnacie, powodując ruch w jego ciemno niebieskich tęczówkach. Podrapał się po brodzie udając że posiada gęstą brodę.
            - Choćbyś próbował kilka lat, tam i tak nic nie ma królu. – powiedziała kobieta w podobnym wieku stojący kilka stopni niżej. Brązowowłosa osobniczka w długiej czarnej szacie była najwyraźniej doradcą króla.
            - A to, to co? – zapytał władca, ciągnąć się za pojedynczy włosek z brody.
            - Włos, ale nie twój. Jest widocznie doklejony.
            - Skąd wiesz. Nawet się do mnie nie odwróciłaś.
            - Masz go cały dzień. – zaśmiała się pod nosem.
            - Skąd ty to wiesz co? Jakoś nie zauważyłem że mi się przyglądasz.
             - Ja ci go mój królu przykleiłam jak spałeś.
            - Wiesz co grozi za znieważenie króla! – oburzył się wstając z tronu i zakładając koronę. Dostojnie machnął ręką, ale jego doradczyni nawet się nie odwrócił. – Wtrącę cię do loch…
            - Tak, tak, a teraz jak już wstałeś, twój generał czeka.
Król zmierzył ją groźnym spojrzeniem, po czym usiadł normalnie na tronie i machnął ręką.
            - Niech wejdzie! – krzyknął, a wrota się otworzyły. Do środka wszedł okuty w zbroje osobnik, z pleców zwisała piękna zielona peleryna, a na torsie błyszczał wymalowany i pozłacany herb wojownika. Na nim zaś, można było dostrzec jednorożca.

            Generał uklęknął naprzeciw tronu.
            - Panie! – wykrzyczał nagle, lekko poruszając królem. – Śmiem królowi donieść o ważnej informacji. Wasz brat zmarł.
            - Mój brat? Co?! – wstał z tronu. – Jak to zmarł! Co się stało!?
            - Stanęło serce.
            - Bardzo zabawne generale. – doradczyni poklepała zbrojnego po plecach. – Ale tyle chyba starczy. Nie widzisz że król jest rozżalony?
            - Bardzo przepraszam. – mężczyzna wstał i ruszył do wyjścia. Drzwi znów się zamknęły pozostawiając króla z doradczynią samych.
            - Naprawdę Kasandarze, powinieneś nauczyć się aktorstwa. – zaśmiała się. Król po chwili dołączył do niej z śmiechem.
            - Przecież dobrze mi to idzie. – znów się rozłożył na tronie. – Trucizna? Zabójca? Wypadek? Jak go kazałaś uśmiercić.
            - Jest król pewien że chce to wiedzieć?
            - Ech, zatrzymaj to dla siebie. – nastała krótka cisza. – Albo nie. Zabierz to ze sobą do grobu.
            - Jak sobie życzysz panie.
            - I Andario, jakie mamy plany na dziś?
            - Nic Kasandarze. Żadnych gości.
            - To brzmi dobrze. Mamy teraz czas na obiad, prawda?
            - Wydaje mi się że tak.

            W jadali zaś siedziała urocza dama, szesnastoletnia lady. Prowadziła dyskusje ze swoim rycerzem, ale przerwała wstając w momencie, kiedy w drzwiach pojawił się król. Jej brązowe kosmyki włosków, układały się w przyjemne dla oczu kompozycje. Zaś jej oczy, tak młode i pragnące poznawać świat niemal oślepiały swym srebrnym kolorem. Kącik jej ust delikatnie wygiął się w uśmiech, kiedy schyliła głowę by się pokłonić.
            - Lady Vita, witam. – władca podszedł bliżej i ucałował jej dłoń.
            - Och, witaj mój królu. Jak ci mija dzień? – wyprostowała się i pozwoliła władcy osunąć swoje krzesło. Spokojnie usiadła i wciąż z uśmiechem bacznie obserwowało mężczyznę.
            - Niestety, mój brat, książę Filiar zmarł… - król udał smutek, jednak ona dostrzegła nieudolne aktorstwo władcy.
            - O matko, doprawdy. Król musi być rozżalony… - spojrzała na niego.
            - Jestem pod takie rzeczy… przyzwyczajony. W każdej chwili ktoś może zabić mnie, moją rodzinę, bliskich, doradców. Śmierć to… moje życie.
            - Niestety. Król musi mieć w takim razie bardzo smutne życie.
            - Smutne? Tak… tak, bardzo smutne. – spojrzał jej głęboko w oczy. – Może zechcesz mi to życie… rozweselić?
            - Cóż to król mówi. – zachichotała udając zażenowanie.
            - Jesteś młoda, piękna, a ja… cóż jestem smutnym królem, który potrzebuje towarzystwa…
            - Przepraszam królu. – szybko wstała od stołu. – Ale nie jestem zainteresowana takimi propozycjami. – dziewczyna czym prędzej ruszyła do wyjścia wraz ze swoim rycerzem.
Król kazał się doradczyni nachylić i wyszeptał jej rozkazy.
            - Aresztować, zgwałcić i zamordować.
            - Tak jest mój królu. – zapisała na kartce papirusu który trzymał przy sobie. – Jest król pewny? Ona tylko odmówiła…
            - Odmówiła królowi. Tyle wystarczy.
            - Ale w taki sposób?
            - Masz racje… niech przez miesiąc będzie gwałcona. Potem ją zabijcie.
Doradczyni zmierzył z wrogością króla, który tego nie zauważył.
            - Tak… jest mój królu…

            Po zjedzeniu kolacji, król wyrzucił ostatnią kostkę na stół. Odchylił się na krześle obserwując sufit. A w tym pokoju był dość wysoko, zdobiony różnymi ilustracjami oraz trzema, złotymi żyrandolami ze świecami. By je zaświecić, ludzie musieli wchodzić na specjalne pięterko. Czasami można było dostrzec tam cienie ludzi, pilnujących, albo szpiegujących obiady. Doradczyni zauważyła jeden, jednak zostawiła tą wiadomość dla siebie.
            - Król sobie czegoś życzy? – zapytała.
            - Tak… każ przygotować kąpiel. Woda ma być ciepła, niech w kotłowni pracują najlepiej jak potrafią.
            - Dobrze, to wszystko?
            - Nie mam ochoty na żadne damskie towarzystwo w łaźni. Chłopców też nie chce tam.
            - Oczywiście, czyli mam wolne?
            - Oczywiście, że nie. Ktoś musi za mną chodzić, sprzątać, zapisywać moje złote myśli. Kto wie, może kiedyś spiszesz wszystko w kronikę? „Złote lata Królestwa Urfati”? To brzmi dumnie.
            - Raczej „Król Morderca”
            - Grabisz sobie… choć już.

            Łaźnia wyglądała dość klasycznie, wedle starych zasad budowy. Około pół metra głębokości, prostokątna i wyłożona płytkami. Woda już parowała, dzięki umieszczonymi pod podłogą paleniskami. Król zrzucił z siebie szaty, świecąc wyrzeźbionym torsem o bladym kolorze. Szybko stał nago przed oparami pary. Te wszystkie ubrania musiała wyzbierać Andaria. Stanęła bacznie z boku, obserwując swojego władcę. Do rąk doradcy dotarło po drodze kilka listów, adresowanych do króla.
            - A więc królu. Chcesz teraz przeczytać wiadomości?
            - Nie widzisz że jestem zajęty? Możesz je przeczytać.
            - Jak każesz…
Kobieta złamała pierwszą pieczęć, z obrazkiem statku.
            - Witaj nasz królu. – zacytował – śmiem donieść, że marynarze w naszych portach są zaalarmowani zbrojeniami wroga. Twój oddany dowódca floty. Katai Akur.
            - Hmm… północ znowu się zbroi? Nie dobrze…
            - Witaj nasz królu. – otworzyła kolejny list – chcieliśmy serdecznie króla zaprosić, na bal maskowy który odbędzie się dziś wieczorem w naszej rezydencji. Rodzina Balatrie.
Król wstał, mimo iż w wodzie spędził tylko kilka chwil, to jego ciało już błyszczało. Podszedł do doradczyni i zabrał jej list.
            - Wygląda obiecująco. Idziemy.
            - Idziemy?
            - Gdzie miałbym iść bez doradcy? – odrzucił resztę listów z jego rąk. – A może  ty mi dziś poprawisz humor?
            - Królu?! – cofnęła się delikatnie.
            - Co królu? – zaśmiał się, osuwając z ramion szatę brązowowłosej. – to królu.
            - T… - nie mogła skończyć wyrazu, gdyż władca zamknął jej usta, swoimi. Rudowłosy pchnął swojego doradcę na ścianę, i zaczął z niej ściągać ubrania. Andaria nie mogła protestować, albo się bronić. Wiedziała że to by się źle skończyło. Władca szybko ją odwrócił i kazał opierać się o ścianę. Bez większych przygotowywań wszedł w doradcę. Ta jęknęła z bólu, trzymając się ściany. Ona doradczyni króla, tak traktowana przez władcę. Przygryzła wargę by wytrzymać ból fizyczny i moralny. Rozszerzyła nogi, ułatwiając dostęp Kasandrowi. Miała nadzieje że to nie potrwa długo. Że wytrzyma.
            - AH!- krzyknął król zaspakajając swoją potrzebę. Wyszedł z doradcy i wrócił do wody. – widzisz? Nie było tak źle.
            - T…t…tak mój królu. – Andaria padła na ziemie, z jej rozgryzionej wargi leciała krew.
            - Zbierz się do kupy, wieczorem idziemy na bal.
            - Tak… mój królu. – ledwo wstała, ale opierając się o ścianę w końcu wyszła z pomieszczenia.

            Król kręcił się przed lustrem, przebierając się w coraz to inne szaty. W końcu znalazł idealną. Czarną długą szatę z rękawami. Idealnie pasowała do białej maski, którą postanowił zabrać ze sobą. Zasłaniała górną połowę twarzy, ale była najpopularniejsza wśród bali. Pomyślał że to może być idealne dla niego. Nie wyzna że jest królem. Poszuka kogoś kogo polubi. Może mu się uda, tym razem.

            Mimo bycia księciem jego powodzenie wśród kobiet zawsze było nikłe. Odkąd pamięta jego młodszy brat był w tym lepszy. Różniło ich przecież osiem lat, to nic dziwnego że się różnią. Król westchnął zakładając maskę. Czy zlecenie zabójstwa swojego brata to był dobry pomysł? Czy wszystkie decyzje jakie podejmował były dobre? Może czas się zmienić? Wyszedł z komnaty i ruszył czym prędzej na bal.

            Salon rodziny Balatrie był największy w całej stolicy. Mogło się tam zmieścić ponad dwieście osób. Cały czas orkiestra grała walca, a pary mijały się i dzikim i niezrozumiałym tańcu. Jakby każda z wielu par, ubrana w maski rozmawiała ze sobą, bez słów, bez dźwięków, jedynie przy muzyce, ruchem ciała. Był to jeden z najbardziej ekskluzywnych bali, zapraszana tylko magnateria z całego kraju. Mimo znającego się grona, kolorowe ubrania i maski kamuflowały tożsamości. Może to był jedyny powód dlaczego tak potrafili się bawić?

            Uradowany król zostawiając w tyle swojego doradcę dołączył do szalonych wirów sukien, szat i masek. Zafascynowany tym światem, jakby sprawy królestwa nie były już na jego głowie. On, król nie poznany mógł się bawić, nie martwiony przez nikogo, nie nękany wiadomościami i przyzwoleniami. Nie obowiązywały go maniery. Nikogo kto nosił tam maski nie obowiązywały.

            Znalazł piękną dziewczynę, o kasztanowych włosach, ubraną w brzoskwiniową suknie, podszywaną od wewnątrz białymi falbankami. Uśmiechnęła się do niego podając mu dłoń. Zatracili się w tańcu, bez słów które by mogły coś zdradzić. Muzyka zrobiła się intensywniejsza, dzięki czemu mogli być bliżej siebie. Jednak, jakby gdzieś już widział te włosy.

            Nagle coś kazało mu stać. Obejrzał się w około, nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale coś powstrzymało go od ruchu, coś jakby go ukuło. Dotknął swojej czarnej szaty, która zaczęła robić się mokra. Jego dłoń zalała się szarłatem. Ale kto? Kto chce go zabić? Spojrzał przed siebie, dziewczyna uśmiechała się do niego. A obok niej, stał ktoś jeszcze. Byli prawie tego samego wzrostu. To mężczyzna, rudowłosy, i jeszcze kogoś dostrzegł. Andaria. Nieznany towarzysz dziewczyny delikatnie uchylił maskę i uśmiechnął się do konającego króla.
            - Dobranoc braciszku.


            Nikt nie dostrzegł jego śmierci, nie zauważali ciała na podłodze. Nikt nie chciał widzieć, jak umiera król.