piątek, 2 stycznia 2015

"Wojna Rodzin" Rozdział X



Rozdział X
„Lis, Knur i Kosa”

         - Mości panie? – zaczął jeden z ludzi Artura, kiedy ci pędzili na swoich koniach w stronę królewskiej mennicy. – Naprawdę mamy im pomóc?
         - Wiesz drogi przyjacielu, ten człowiek chce władzy, ma pieniądze, ma wojsko to czemu by mu tego nie udostępnić?
         - On nie jest normalny, mój panie, Wąż już chyba stracił rozum. Przecież zabił swego ojca… a teraz chce…
         - Wiem co chce… - przerwał mu lis. – Nie zapomnij że jesteś sługą lisa, a sam znasz nasze metody…
Po tych słowach jechali w całkowitej ciszy, ale widząc że niebo ciemnieje, postanowili zatrzymać się w miejscowym zajeździe. Była to mała drewniana karczma, grota węża. Obskurne lokum. Postawiony z drewnianych bel, zimne wnętrze, parę świeczników z palącymi się na nich świecami. Obok stała stajnia, gdzie teraz znajdują się konie i sześciu lisich strażników. Artur podszedł do gospodarza świecąc mu przed oczami złotą monetą.
         - Ile za nocleg?
         - Dla wszystkich państwa? Z wyżywieniem? Ze stajennym? – zapytał zdumiony gospodarz, wycierając jakąś szmatą czoło.
         - Niech będzie dla wszystkich proszę przygotować, wyjeżdżamy z rana, więc tylko kolacje… - Lis obejrzał się po lokalu. Tylko kilka stolików było zajętych przez sączących piwo chłopów. Żadnego szlachcica. Kto by się spodziewał. - … i kolejne piwa dla tych chłopów. – dodał zostawiając trzy złote denary. Miał do siebie wyrzuty że jest zbyt hojny, że zaraz zrobi sobie rozgłos. To nie było w jego stylu, więc miał nadzieje że nie będzie burdy.

         Artur  siedział  ze swoją obstawą przy stole położonym najdalej od drzwi. W samym kącie budynku, popijali miód pitny. Jednak ich spokój nie trwał zbyt długo. Po chwili podszedł do nich nowo przybyły mężczyzna. Dość opasły, w czerwonym żupanie. Witając się ściągnął czapkę i ukazał niezbyt gęste, bujne rude włosy.
         - Jam jest Strat z herbu Knurów. Dowiedziałem się że zasiada tu wysłannik węża. A jedyny szlachcic, jakiego tu widzie jest pan. – zerknął na pierścień. – Panie de Volpe.
         - Skąd pan wiedział że jestem wysłannikiem węża? – poirytowany Artur musiał o to zapytać.
         - Jakoś mi to weszło w ucho, kiedy pan płacił złotymi monetami, de Volpe. Można prosić?
         - W porządku. – blondyn machnął ręką, a cycata żona gospodarza przyniosła kufel miodu. Knur od razu go wziął i chlupnął sobie do ust. Lis i jego ludzie pierwszy raz widzieli jak ktoś za jednym ruchem ręki wypił kufel miodu pitnego. - Dobra, co waćpan chce? – zapytał blondyn biorący łyk miodu.
         - Słyszałem że niektórzy potrzebują czasami pomocy…
         - Jacy niektórzy?
         - Na przykład miłościwy pan. Na pewno ktoś tak doświadczony jak ja, pomorze tu panu. – ręką zamówił kolejny kufel miodu. – Więc co pan powie. Ja i mój towarzysz, z herbu czarnej kosy. – lisy zamarły. Czarne kosy to herb dobrze znany we wszystkich królestwach. Pod czas wewnętrznej wojny między gryfami a wilkami, węże wspierające gryfa wysłali do nich Ojca rodu czarnych kos. Ten rycerz, wraz ze swoimi synami byli najbardziej morderczymi wojownikami podczas wszystkich walk. Byli tak bezlitośni, że aktualny król gryf, kazał ich ściąć. Co też nie było łatwe, trzech mężczyzn zabiło wtedy trzydziestu trzech gwardzistów królewskich.
         - Pokaż no go pan!
         - Michale! Podejdź no tutaj. – ku zdziwieniu wszystkich, do knura podbiegł młody chłopiec o czarnych włosach i tęczówkach tego samego koloru. – To jest Michał z herbu czarnych kos. Ostatni ocalały z tego rodu.
         - A co się stało z matką chłopca?
         - Król kazał ją ściąć, tego chłopca odebrałem sam od matki. Znaczy poród. – chłopiec bacznie obserwował wszystko.- Ma dwanaście lat, niby sierota. Ojca mu zastępuje. – Knur poczochrał go po głowie, wywołując u niego dość sympatyczny uśmiech.
         - Jestem Michał, niech się waćpan nie martwi, rodzinny trening przeszedłem, umiem mieczem władać.
         - Taki chłoptaś?  Mieczem? Uwierzę jak zobaczę. – krzyknął jeden z lisich strażników.
         - Więc nie wierzy pan w umiejętności młodego? – zapytał Knur.
         - Jak najbardziej!
         - Więc wyjdźmy na zewnątrz. 

         Wszyscy niewiele myśląc zostawili wszystko jak było, i wraz z Knurem i młodą Czarną Kosą wyszli z „Groty Węża”. Wraz z nimi wyszło kilku chłopów, czując burdę. Wszyscy ustawili się w kółku. Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami z nieba spadał zimny deszcz. Nie była to ulewa, a dopiero lekko kropiło. Lecz krople można było dostrzec gołym okiem, i odczuć na włosach i ciele. Ku zdziwieniu okolicznych mieszkańców na środek wyszedł chłopiec. Ubrany był w czarny płaszcz, narzucony na klasyczny czerwony kontusz. Knur musiał mieć majątek, by spokojnie ubierać go w takie stroje. Ludzie lisa mieli pomarańczowe kontusze. Też rzadkość, ale był to symbol bogactwa szlachcica. Naprzeciwko chłopca wyszedł mężczyzna zwany „Gladiatorem”. Przydomek nadany przez możnowładcę wschodniego, dzięki jego umiejętności walki w pojedynkach. Jeden z najlepszych szermierzy Volpa ma się zmierzyć z dwunastolatkiem. Obydwu wręczono drewniane pałki.
         - Zostawcie młodego! – zaczęły się krzyki wśród plebsu. Blondyn odrzucił je, ale uważnie obserwował tłum. Jakiś chłop nie chciał na to patrzeć, a kobiecina w sile wieku ruszyła na ryneczek pobliskiej wioski. Gladiator z pewnością ruszył z zamachem na Michała. Niespodziewanie czarnowłosy sparował cios i odpowiedział ciosem w brzuch. Mężczyzna zgiął się w pół i padł na ziemie. Blondyn wszedł na pole bitwy i wtulił w siebie chłopca, śmiejąc się jak nigdy. Od razu podszedł do niego Knur.
         - To jak panie? Możemy z wami jechać?
         - Czy możecie? Ludzie! Ja was moją ochroną mianuje! – zaśmiał się. 

         - Panie! – krzyknął jakiś z wojowników lisa, wskazując w stronę pobliskiego miasteczka. Jak to jest już w takich wiochach zebrało się „pospolite ruszenie”. Na oko czterdziestu chłopów, dziesięciu milicjantów i dwóch rycerzy.
         - Do broni! – krzyknął blondyn wyciągając miecz. Lisy wraz z Knurem i Kosą zrobili to samo. Chłopiec mimo wieku, trzymał miecz, może nie taki jak wszyscy, ale to też nie był sztylet. Dwudziestodwu osobowa grupa ruszyła ku wieśniakom. Już po chwili zaczęła się walka. Brzdęk kling zamienił się w melodie, która dla uszu czarnowłosego. Mimo wieku, całą rodzina była przeklęta. Niekończącą się żądzą krwi. Knur doskonale o tym wiedział, że jego podopieczny musi pić krew. A jaki jest sposób by ją zdobyć? Kosa jak gdyby nigdy nic przechodziła obok wieśniaków, którzy nieświadomi padali na ziemie. Ruchy tego chłopca były tak precyzyjne, że nikt nie zdołał się obronić. Rozpadało się. Lisy mordowały równie sprawnie swoich przeciwników, nie pozwalając nawet do siebie podejść. Ciągle albo parowali ciosy, albo uderzali w drewniane pałki wideł chłopów. Milicjanci w końcu wkroczyli do walki. Ich taktyka była podstawowa. Odciągniętych wojowników otaczali uderzając albo pałkami włóczni, albo przebijali ich. To oni byli sprawcami padniętych strażników szlachcica. Sam Artur wyszedł przed szereg. Jakiś milicjant wyjął miecz i z zamachem ruszył na niego. Szybkim ruchem blondyn złapał go za rękę i szybko wyjętym nożem przebił jego serce. Niemal natychmiast go wyciągnął i rzucił w stronę innego milicjanta który próbował przebić włócznią knura. Ostrze zatopiło się w jego karku, powodując jego rychłą śmierć. Część lisów uformowała ścianę, a druga połowa stanęła za nimi i wyjęli małe kusze, które mieli przyczepione do pasa. Szlachcice na przodzie parowali ciosy, a bełty które przelatywały tuż obok nich wbijały się w skurzane zbroje milicjantów. Nagle wybiegł rycerz, blondyn nie miał szans sparować ciosu miecza, ale jak spod ziemi wyskoczył Knur i uderzył wojownika buławą w brzuch. Wygnieciony kawałek broi odpadł na ziemi, ukazując powoli czerwieniejącą się białą koszule. Rycerz padł na kolana, a Volpe nie czekając przebił jego głowę mieczem. Walka się skończyła. Wieśniacy cofnęli się wraz z kilkoma milicjantami. Rycerz wyszedł przed wszystkich i rzucił miecz pod nogi Lisa.
         - Proszę, miej litość…
Na ziemi leżało około dwudziestu wieśniaków, siedmiu milicjantów i przebity rycerz. Po stronie ludzi Volpa leżało trzech martwych mężczyzn i omdlały gladiator. Sam Michał położył ośmiu wieśniaków.
         - Ech, znaj litość… - odwrócił się do swoich ludzi. - wybić ich w pień! – krzyknął powalając swoim ciałem rycerza. Gdy ten próbował uderzyć szlachcica, ten wbił mu palce w oczy. Wydłubując je, wsłuchwiał się w krzyki mężczyzny i bacznie obserwował przerażonych mieszkańców uciekających przed „pomarańczową śmiercią.” Jedynie Knur i Kosa zostali przy nim.
         - Panie… nie sądzisz że to zbyt… brutalne…
         - Ależ skądże przyjacielu… to są wymogi służby u mnie. Macie coś przeciwko? – zapytał z tonem który nie oczekuje odmowy. Michał mógłby teraz spokojnie go zabić, sam nie byłby zdolny do wydania takiego rozkazu, chociaż kto go tam wiedział, miał dopiero dwanaście lat. Słusznie albo i nie obserwowali jak pomarańczowi wojownicy mordowali wieśniaków. Volpe z dwoma szlachcicami wzruszyli rękami i ruszyli z powrotem do karczmy. Przerażeni wieśniacy rozstąpili się przed nimi, a oni z stoickim spokojem wmaszerowali do środka i kontynuowali rozmowę przy kolejnym kuflu z miodem. 

         Już po godzinie, mimo deszczu wioska płonęła. Oczywiście wnętrza były wypełnione trupami i suchym sianem, które odpalały reszty budynku. Karczmarz leżał pod ladą, wraz z żoną. W karczmie siedzieli tylko wojownicy i szlachcice. Zginęło trzech ludzi Volpa, ale on nie żałował. Pogrzebał ich i wypił ich zdrowie. Nikt nie zna wszystkich swoich ludzi. Jak podsumował blondyn, „na szczęście nie umarł nikt ważny”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz