Rozdział XII
„Mennica”
Airen
wraz z swoimi trzema strzelcami w pośpiesznym tępię, zmierzali do posterunku.
Wiedzieli że za niedługo ruszy za nimi pościg. Musiał się śpieszyć, dziadek mu
tego nie daruje. Król bardziej ukochał Ocariana niż swojego syna i wnuka. To
była jedyna skaza na relacjach rodzinnych, jakie miały te dwa rody. Nikt głośno
tego nie mówił, przecież nikt w ten sposób nie chciał tracić honoru. Koń
młodego Grfya stąpał po gruncie coraz ciężej. Krople deszczu spowiły leśne
tereny. Lekka lecz gęsta mgła zakryła runo leśne, wraz z kopytami koni. Wszyscy
zakryli się, płachtami ubrań.
W
cytadeli król ani na chwile nie opuszczał Ocariana i Arii. Gdy tylko główny
lekarz opatrzył nogę szczura, ten natychmiast wstał. Kanir natychmiast go
podtrzymał, gdyż wydawało się że zaraz się przewróci.
- Królu… proszę… - jęknął lekko z
bólu. – zaopiekuj się Arią…
- Co? Ocarian? Co ty mówisz? –
dziewczyna złapała go za ramię.
- To honor. Kocham cię, ale musze
zagwarantować ci bezpieczeństwo. – delikatnie pogłaskał jej policzek. – Królu…
- Jesteś ranny mój synu… -
burknął. – Masz żonę, dziecko w drodze i chcesz się jeszcze uganiać za kimś kto
zranił twój honor?
- T…tak! – lekko się zawahał, ale
odpowiedział niemal natychmiast.
- Synu mój! Nigdy nie byłem tak
dumny z ciebie! Jesteś prawdziwym mężczyzną! – przytulił go, ale on tylko
jęknął z bólu. – Zaopiekuje się Arią! Bież ilu chcesz ludzi i leć, ale wróć tu
żywy.
- Dziadku! – krzyknęła Katarzyna.
- No i przyprowadź Airena… -
westchnął i machnął do ludzi szczura.
- Panowie… - uśmiechnął się
blondyn. - … polujemy na młodego gryfa! Zbierzcie kilkunastu ludzi. Co najmniej
połowę zostawcie!
- Ta jest! – krzyknęli i wybiegli
z Sali, a Ocarian podszedł do swojej żony. Znów delikatnie pogłaskał ją po
policzku.
- Ario, kocham cię. Ale muszę to
zrobić… In mnie już raz zaatakował, może posunąć się zrobić to drugi raz. –
lekko ją pocałował. – Zrozum, nie chce cię stracić… nie chcę was stracić… -
położył delikatnie dłoń na brzuchu dziewczyny, która zaczęła płakać.
- Jedź… - powiedziała, a chłopak
z uśmiechem i lekko utykając wyszedł z Sali.
Lis,
wraz ze swoja świtą już dojeżdżał do miasteczka z mennicą. Popatrzył na rudego
mężczyznę, który jechał na jednym koniu wraz
z młodą czarną kosą.
- Witamy w mennicy, jesteśmy
niedaleko stolicy, więc bez żadnych niepotrzebnych bójek, burd, ani niczego,
zgoda? – zapytał z uśmiechem, ale szlachta kiwnęła głową na zgodę. Zatrzymali
konie tuż przed drzwiami dworu Gryfa, zarządzającego tym miastem. Podbiegli do
nich gwardziści, ubrani w biało-czerwone kontusze. Jakby traktowali ich jako
wrogów.
- Kim waście!? – krzyknął jakiś
rycerz z czarna opaską na lewym oku.
- Artur de Volpe i mój towarzysz
Strat z herbu Knurów. – przywitał się złośliwie. – Przyszliśmy odwiedzić pana
tego dworu…
Gwardzista podrapał się po głowię, wcześniej zdejmując metalowy hełm.
- Dobra, ale ci… - wskazał na
ludzi lisa, gdyż co niektórzy mieli ślady krwi na pomarańczowych kontuszach. -
… zostają…
- Ma się rozumieć! Panowie
pilnować koni!
- Ta jest panie! – odpowiedzieli
i zaczęli zajmować się swoimi sprawami, o ile takie mieli. A w tym czasie,
panowie szlachta podeszli do białego, dość bogato zbudowanego dworu. No
przecież miasto z mennicą… a poza tym rodzina króla. Na pewno to jakoś wpływało.
Drzwi się otworzyli a oni weszli do wielkiego holu, z drewnianą podłogą. Różne
ozdoby wisiały na ścianie, od obrazów z krajobrazami, po różne miecze i
portrety. Nie mogli się przyjrzeć tym wszystkim ozdobą, gdy z górnego piętra
wyszedł mężczyzna, wieku króla, z prawie taką samą brodą, ale była jedna
różnica. Ten osobnik miał wszystkie włosy, i nie były siwe.
- Kogo goszczę w moim domu? –
zapytał powoli schodzić ze schodów. Jego źle zawiązany mocno czerwony kontusz,
bujał się, jakby miał się zaraz rozwiązać. – Kim szlachta?
- Artur de Volpe, panie. –
ukłonił się, - A to moi towarzysze, Strat z herbu Knurów i Michał, wychowanek
mojego towarzysza… - ci również się ukłonili. – Jesteśmy tutaj z przyjacielską
propozycją… - wskazał na dwa ogromne mieszki wypełnione pieniędzmi.
- Rozgośćcie się, służba! Służba!
Wpuścić tamtych panów, konie odesłać do stajni. Podać im strawę, nam też podać!
– podszedł do szlachty i łapiąc ich za ramiona pchnął lekko do przodu. –
Chodźcie, chodźcie, zaraz podadzą napitek.
Airen
wjechał do posterunku gwardzistów królewskich, znajdującą się niedaleko
stolicy. Minął drewnianą wieże, wybudowaną z belek i sięgającą kilkunastu
metrów. Wszyscy, niemal natychmiast wybiegli z budynków, wybudowanych z tego
samego co wieża. Natychmiast stanęli przed młodym Gryfem i się ukłonili.
- Zbierajcie sprzęt! Ilu was
jest?
- Po co, panie?
- Musimy ruszać na ziemie węża,
stracić Nazira!
- Jest tu dwudziestu strażników i
jeden giermek!
- Giermek? Tutaj? – zdziwił się i
przeleciał wzrokiem po gwardzistach ubranych w płytowe zbroje.
- Tak jest, zabrać?
- Poczekaj… - powiedział Airen,
lekko się zastanawiając. – On się zwie Harp?
- Tak, dokładnie panie. Zna pan
tego chłopca?
- Znam, a nawet kiedyś uratowałem
mu życie. Dawajcie go, musimy natychmiast ruszać! - krzyknął, oglądając jak gwardziści biegają
zakłopotani, zbierając sprzęt. Nagle wybiegł dwunastolatek, również nie
wiedział co robić. Ale zauważył jak młody Gryf macha do niego ręką. Chłopak podbiegł
i ukłonił się z chęcią przywitania.
- Więc tu cię przydzielili na
nauki? – zapytał Airen, patrząc z góry na niego.
- Tak panie. Co się dzieje? –
zapytał.
- Jedziemy zabić Nazira… -
powiedział i odwrócił głowę w stronę ziem węża. Mały szatyn uśmiechnął się.
- Mam jechać z panem?
- Oczywiście! Sam chcesz się
przecież zemścić! Ruszajmy więc! – krzyknął widząc zebranych żołnierzy. Gryf
podał giermkowi rękę, po czym wyciągnął go na konia. Dwudziestopięcioosobowa
grupa pośpiesznie ruszyła za Airenam.
-
Więc… - zaczął Julin de Collo. – Chcecie mi wręczyć pieniądze, żebym udostępnił
Nazirowi mennice? Mam zdradzić swoją rodzinę, kraj i wszystkich mieszkańców w
imię pieniędzy!? – naburmuszył się. – I to za…
- Czterysta monet… - dokończył
Lis.
- To gdzie mam podpisać? –
uśmiechnął się szlachcic.
- Nigdzie, za kilka dni przybędą
karawany, a oto pieniądze. – Blondyn skinął głową do Starta, który położył na
stole dwa meszki wypełnione monetami. Szlachcic zaczął kwiczeć i na widok
pieniędzy aż się ślinić. Jego goście nie mogli na to patrzeć, po prostu wyszli
by dołączyć do jedzenia wraz ze swoimi ludźmi.
Następnego
dnia Lis wraz ze swoimi ludźmi stanęli przed budynkiem mennicy i wygonili
stamtąd gwardzistów króla. Sama szlachta weszła do środka, a mężczyźni w
pomarańczowych kontuszach, eksponowali wszystkim swoją broń. Nikt nie
spodziewał się że do miasteczka nagle wpadła grupa Airena. Kilku strażników
lisa wbiegło do kamiennego, piętrowego budynku mennicy. Młody gryf zatrzymał
się przed budynkiem mennicy.
- Co jest! – krzyknął. – Gdzie gwardziści!?
Kim jesteście?
- Jesteśmy ludźmi lisa, pilnujemy
jego własności! – odpowiedział jeden w pomarańczowym kontuszu. – A waść kto!?
- Jak to jego własność! To ziemie
gryfów! Nie jakiś lisów!
Wtedy okiennice się otworzyły, a z nich poleciały bełty, wystrzelone przez
pomarańczowych strażników. Kilku gwardzistów gryfa padło na ziemie przebitych
na wylot. Ich wystraszone konie zaczęły uciekać. Airen wyciągnął miecz, co samo
z resztą zrobiła reszta jego ludzi. Harp zeskoczył z konia, ale od razu został
zatrzymany. Chłopiec miał wyjątkowego pecha, gdyż jeden z ludzi lisa kopną go,
i powalił tym samym na ziemie. Pomarańczowi wojownicy uzbrojeni w szable, cofnęli
się delikatnie do tyłu, kiedy ludzie gryfa wjechali w ich oddział. Na ulicy
niegdyś spokojnego miasteczka rozpoczęła się walka. Niektórzy gwardziści gryfa
zeskakiwali z koni, ale i tak mieli problemy. Ciężkie miecze nie mogły się
równać z lekkimi szablami. Brzdęk stykających się ze sobą broni rozchodził się
echem po budynkach. W oknie pojawił się kusznik, ale niemal natychmiast, strzała
przeszyła jego krtań. Łucznicy, co zarazem byli najbardziej oddanymi ludźmi
Airen czaili się na kuszników. Nie zwracając uwagi na to, jak wielu gwardzistów
już padło. W tym momencie kolejna okiennica się otworzyła i wypuściła z siebie serie
kilku strzałów. Tym razem przebiły ciało jednego ze strzelców i jego konia.
Airen już miał nawoływać do odwrotu, kiedy na horyzoncie pojawił się jego
stryj, z królewskimi gwardzistami. Ośmiu pozostałych przy życiu lisów, wbiegło
do budynku i szybko zabarykadowali beczkami żelaza, drzwi. Czekał już tam na
nich Lis wraz ze Knurem i Kosą.
- Panowie, musimy albo się
wydostać, albo umrzeć… - skomentował krótko.
Na zewnątrz Airen podbiegł do stryja.
- Co to ma być! Miałeś pilnować
tej mennicy! Kim do cholery są te lisy i co tutaj robią?
-
No to chyba rewolucjoniści Wilka… nie?
Airen popatrzył w oczy stryja.
-
Skąd wiesz o powstaniu? - zapytał tonem,
jakby chciał go wychłostać. – Skąd!? – powtórzył.
-
Plotki… wśród ludu… - w końcu, jąkając się powiedział.
- Plotki? Dobra… pogadamy później…
teraz zajmijmy się tymi… lisami… - i znów salwa bełtów, przez które padły
kolejne jednostki gryfów. – Wyważyć drzwi do diabła! Wyważyć mówię! – krzyknął.
Knur
krzątał się pomiędzy ciemnymi, kamiennymi pomieszczeniami. Trzymał w ręku swoją
buławę, i co chwile wyglądał za okno.
- Ja nigdy nie byłem wojownikiem…
- mówił do siebie, myśląc co by tu zrobić. – Nie mam powodu do walki… zaraz! –
zatrzymał się gwałtownie, i rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu. –
Michał?! Gdzie do diabła jest ten dzieciak! Michał!
- Schodził na dół. – odparł jakiś lis
wbiegający do pokoju. W rękach trzymał piękną, dębową, zdobioną złotem kuszę. Ledwo
co otworzył okiennice, kiedy to przebiła go strzała i bezwładnie runął na
ziemie, brudząc Knura swoją krwią.
- O mój boże! – krzyknął Knur, padając
przed kusznikiem. Zaczął nim potrząsać, ale lis nie odpowiadał. Strat zamknął mu
powieki. – Niech mu ziemia lekką będzie… - powiedział po cichu, po czym
zabierając jego kuszę wybiegł z pokoju. Na korytarzu dwóch innych lisów
ciągnęło po ziemi jakiegoś rannego, miał przestrzelone ramie, wyglądał jakby
spał.
- Co waść szlachta tu robi? –
zapytał jeden z ludzi Artura. – Gryfy próbują dostać się do budynku! Ruszaj
waść na dół!
- Gdzie Michał!? – zapytał,
niemal wrzeszcząc.
- Na dole, jak inni. –
odpowiedzieli po czym zostawili ciało. Najwyraźniej przestał oddychać. – Rusz się
waść! – krzyknął i cała trójką pobiegli na dół. Te korytarze były wręcz
upiorne, nie to co u tego zarządcy ziemskiego. Knur musiał uratować Michała,
wiedział że to wszystko i tak źle się skończy. Gdy tylko zbiegli na niższy
poziom, drzwi wręcz rozsypały się w drzazgi, a garść lisów zaczęła walkę. Niemal
natychmiast do nich dołączyli jeszcze ci dwaj, co z Knurem tu przyszli. Rudy
mężczyzna rozejrzał się tylko po holu, i gdy tylko zobaczył chłopca natychmiast
pobiegł w jego kierunku. Wymanewrował wszystkich walczących, niemal bez
szwanku. Kilka cięć przecięło jego gruby kontusz, i zrobiło nacięcia na skórze.
- Michale! – krzyknął, widząc jak
jakiś mężczyzna rusza na niego z mieczem. Bez wahania rzucił się na chłopca,
blokując cięcie miecza. Niestety, ostrze dość głęboko przecięło jego skórę na plecach.
Gryf natychmiast odskoczył, zajmując się walką z kimś innym. Ale Michał
podszedł do Strata, z łzami w oczach obrócił go na plecy. Spojrzał na
szczęśliwego Knura.
- Nie…e… nie opuszczaj mnie… -
zająkiwał się we łzach. Złapał lekko zgrubiałą dłoń opiekuna i spojrzał na
niego. – Nie…e możesz… nie…
- Słuchaj Michale… - zaczął
szeptem. – Pamiętam jak jeszcze byłeś małym brzdącem… jak cię matka na ręce po
raz pierwszy wzięła… - kaszlnął lekko krwią, a chłopiec jeszcze bardziej
zbliżył się opiekuna.
- Wyjdziesz z tego… zobaczysz… będziemy
razem podróżować… zobaczysz… tylko… nie opuszczaj mnie… - jęknął.
- Nie Michale… tu niestety nasze
drogi się rozchodzą… - uśmiechnął się, lecz sam zaczął płakać. – Byłeś bardzo
spokojnym dzieckiem… nie ważne co się działo… zawsze mnie słuchałeś…
- Przecież… jesteś dla mnie jak
ojciec…
- Jak ojciec mówisz? – znów wypluł
lekkie ilości krwi. – Jak twój ojciec bym cię zawiódł… powinienem już dawno ci
to powiedzieć… ty… ty też byłeś mi synem. – mężczyzna podniósł rękę i łapiąc
chłopca wtulił go w swoją pierś. – dlatego muszę cię o to prosić… - chłopiec
zaczął niemalże wyć, wtulony w Strata. Mężczyzna podniósł go delikatnie. –
Musisz z tym skończyć…
- Z…z… z czym? – zapytał przez
łzy.
- Z zabijaniem… proszę przestań…
już dawno chciałem ci to powiedzieć… nie jesteś maszyną do zabijania, jaką cały
świat cię uznał… tylko za nazwisko… jesteś mi synem, jesteś wspaniałym
człowiekiem… chce żebyś wyrósł na porządnego szlachcica… - uśmiechnął się.
- J…jak ja mam zostać porządny… z
h…he…herbem Czarnej Kosy…
- Masz… jest twój… - mężczyzna
wręczył mu pierścień. Sygnet z herbem Knura. – Teraz masz szanse… oj… a tyle
chciałem jeszcze zrobić…
Walki ustały, jakby wszyscy coś poczuli… lisy rzuciły broń, poddały się, a
gryfy przyglądały się leżącemu Knurowi.
- Mój mały… uwierz mi… chciałem
być pierwszą osobą z jaką skosztujesz miodu pitnego… - zaczął płakać, zalewając
się potokami słonych łez, z resztą, Michał robił to samo. – chciałem pokazać ci
piękno i dzikość wschodu. Chciałem ci też pokazać że można żyć, bez zabijania…
chciałem ci pokazać zwyczajne życie… a teraz? Ech… - westchnął zamykając
powieki. Już ich nie otworzył. Michał zaczął potrząsać mężczyzną, jakby chciał
go obudzić. Ale to nic nie dawało. Strat, szlachcic z rodu Knurów… nie żyje.
Chłopiec padł na ciało, płacząc i wydzierając się z rozpaczy. Wszyscy dookoła zdjęli
hełmy, czapki i kapelusze. Zapłakany chłopiec spojrzał na wszystkich. Niegdyś
swoich towarzyszy i wrogów. Wszyscy oddawali hołd poległemu. W mgnieniu oka
przypomniał sobie o co prosił go opiekun. Ze swojego ubrania wyciągnął rzemyk i
przeciągnął go w otworze w pierścieniu, po czym założył go na szyje jak
naszyjnik. Ostatni jego szept nad ciałem Strata brzmiał
- Nie będę zabijał… oprócz
jednego… złotookiego… - po czym znów wtulił się w ciało.