środa, 22 lipca 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział II



Rozdział II
Przyjaciele z pracy

         Błyskawica rozświetliła wieczorne niebo, kiedy dwójka chłopaków stała przy oknie. Obaj mieli na oko po siedemnaście lat. Jeden, oliwkowooki brunet, z blizną na uchu i srebrnym kolczykiem w nim. Minę miał poważną, ale gdy tylko się na niego spojrzało, było jasne, że nie jest złym człowiekiem. Drugi z kolei ciemny blondyn, szarooki. Równie łagodna twarz co u swojego towarzysza. Obydwaj ubrani w czarne, długie szaty, przypominające grube sutanny. Podstawowy strój treningowy. Nagle zabił donośny dzwonek, a chłopacy wstali.
         - Amandi. – zaczął drugi, na co brunet westchnął.
         - Prosiłem żebyś mnie tak nie nazywał. Ile razy mam ci powtarzać jestem Amadeusz, nie żaden Amandi.
         - No trudno Amandi. – uśmiechnął się do niego. – weźmy zdejmijmy te durne ubrania.
         - A nie podoba ci się. Cóż ja ci Julek zrobię? – zaśmiał się.
         - Przebierzmy się… - zaproponował blondyn.
         - W co? Jest noc gdzie ja ci ciuchy na zmianę wytrzasnę?
         - Jak to skąd? Twój nie zastąpiony przyjaciel zawsze ma coś pod ręką. – uśmiechnął się wyjmując dwie siatki z plecaka. W jednej był podkoszulek i spodnie w rozmiarze Amadeusza, w drugiej to samo, ale dla Juliana.
         - Miałeś to cały czas i się nie przebrałeś?
         - Nie chciałem żebyś czuł się jak idiota. – puścił mu oczko, na co brunet nie zareagował.
         - Ech… nieważne… - powiedział, po czym chwile później dodał szeptem. - … dzięki.
         - Co proszę?
         - To co słyszałeś…
         - Nie, nie, nie, mógłbyś powtórzyć?
         - Dziękuje. Zadowolony?
         - Jak najbardziej! – zaśmiał się, zdejmując sutannę. Obaj byli lekko umięśnieni, mieli płaskie brzuchy z widocznym „kaloryferem”. Pod strojem który mieli na sobie, posiadali tylko bieliznę, dokładniej to białe krótkie bokserki. Julian spojrzał na skąpo ubranego przyjaciela i się uśmiechnął. Gdy tylko brunet to zauważył, rzucił mu w twarz sutanną.
         - Ej za co to? – zapytał niemal płaczliwym, teatralnym tonem.
         - Za gapienie się na mnie. – szybko zarzucił na siebie podkoszulek i ubrał spodnie. – Nie lubię tych treningów, gdzie mamy siedzieć i obserwować… na szczęście to już koniec.
         - No. Ile tu siedzieliśmy?
         - Sześć godzin. – Amadeusz wyciągnął się. – Dopiero osiemnasta?
         - No… mamy wolne do wieczora… te treningi w Zakonie, naprawdę bywają nudne… - spojrzał na przyjaciela. – idziesz ze mną do kawiarni?
         - Kawiarni?
         - Mam ochotę na dobre latte… to co? Piszesz się?
         - I tak nie mam co robić. – zaśmiał się. – Przecież będzie padać, w tym czasie mógłbym chociaż podszkolić teorie.
         - Na co ci teoria w zabijaniu wampirów. – poklepał przyjaciela po plecach, po czym pchnął go w kierunku drzwi. – Nie marudź i wyjdź do ludzi! A na pewno to tylko przelotna chumra.

         Cała placówka Krucjaty Kłów, gdzie aktualnie przebywali, znajdowała się w lesie, niedaleko tętniącego życiem miasta. Był to stary klasztor, otoczony murem, który przetrwał próbę czasu. Jedynie ogrodzenie,  zbudowane z cegły i zarośnięte winoroślami, nie było restaurowane od pokoleń. Za nim, znajdował się główny budynek, w stylu architektury romańskiej. Niski, z małymi oknami, niemal że ceglany kloc. Do środka prowadziły dwu i pół metrowe, drewniane drzwi. W głównym budynku, znajdowała się hala treningowa, gdzie członkowie zakonu ćwiczyli walkę, oraz strzelnica. Od niego odchodził jeden, dobudowany budynek. W środku był „internat”, biblioteka i kuchnie. Dzięki temu mieszkańcy klasztoru, mogli sami o siebie zadbać. Oprócz piętnastu rekrutów, co tu mieszkało, byli również doświadczeni łowcy. Nadzorca obiektu, łowca pierwszej klasy, Brandon Fiechter, trzech łowców drugiej klasy i sześciu trzeciej. 

         W samej organizacji panowała ścisła hierarchia. Wielki mistrz organizacji, Adrian von Ziegler, przebywał w Anglii, gdzie było serce organizacji. Pod nim, znajdowali się wielcy nadzorcy, odpowiedzialni za członków stowarzyszenia w danym kraju. Byli to tak zwani łowcy klasy zero. Przypadał zawsze jeden na kraj. Później byli członkowie pierwszej klasy, tak zwani „mistrzowie”, tylko oni byli uprawnieni do zabijania wampirów czystej krwi. Inni, po prostu nie dali by sobie rady. Nawet dziecko wampira czystej krwi, jest zdolne bez problemu zabić wielu członków organizacji. Dalej byli łowcy drugiej klasy, odznaczeni za wiele misji, oni w grupach walczą z wampirami pół krwi. Za nimi z kolei byli trzecio poziomowcy, „żołnierze wsparcia” bądź „mięso armatnie”. A później, tylko rekruci. 

         Przyjaciele stanęli na polu. Julian zatrząsnął się z zimna. Na co Amadeusz się zaśmiał.
         - Tobie nie jest zimno? – zapytał po chwili.
         - Jasne że jest. Po prostu nad tym panuje. – odpowiedział z uśmiechem.
         - Hej… możesz mi coś powiedzieć? – blondyn zapytał, dosyć poważniejszym tonem. Zdziwiony brunet się zatrzymał i odwrócił.
         - Co chcesz?
         - Jak to jest… no wiesz… być ugryzionym? – zapytał. Oliwkowooki spochmurniał, dotykając się ucha. Nie pamiętał dobrze tego uczucia, to było zbyt szybkie. Z resztą… i tak było to dla niego dziwne. Ktoś kto zabił mu rodziców, był jego przyjacielem, od ośmiu lat. Nie odstępowali się na krok. A kiedy jego rodzice zginęli, Morfeusz mógł spokojnie go zabić. A jedyne co zrobił to przegryzł mu ucho. Po czym zniknął. Z życia Amadeusza, szkoły, osiedla. Z dnia na dzień wyparował, wraz z kobietą, którą brunet uważał za jego matkę. – Albo wybacz… nie powinienem o to pytać.
         - Nie… nic się nie stało. Po prostu, czujesz ból. Jakbyś przebijał sobie ucho. – skomentował śmiechem.

         Przyjaciele dotarli do kawiarni, na obrzeżach miasta. Nie było tam luksusów, ale można było dostać różne rodzaje kawy. Za orzechową ladą stała młoda blondynka, która najpewniej dorabiała tutaj. Usiedli przy małych stolikach, naprzeciwko siebie i zaczęli pić. Opowiadając różne kawały i historie. Aż w końcu nastał ten smutny moment, kiedy kawa się skończyła. Mieli już wychodzić, ale do malutkiej kawiarni wszedł mężczyzna, w sutannie łowcy. Spojrzał na chłopaków i przysiadł się do nich.
         - Nie powinniście być w klasztorze? – zapytał dość surowo. Trzeba powiedzieć, na tle innych ludzi, bardzo się wyróżniał. Miał bardzo krótkie, dębowe włosy, jedno oko ślepe, drugie niebieskie. A na prawej stronie twarzy posiadał bliznę, długości całej dłoni. Miał może dwadzieścia dwa lata, ale został łowcą drugiej klasy. Był nauczycielem walki bezpośredniej w organizacji.
         - Panie Teker, przyszliśmy tylko na kawę… już mieliśmy wracać.
         - Dzisiaj byliście na treningu obserwacji i pilnowania miejsc? Prawda? – zapytał oschle. Jego głos brzmiał bardziej jakby cały czas miał chrypę.
         - Tak… - odpowiedział po chwili Julian. – Skończyliśmy pół godziny temu…
         - Tak? To dobrze… Ale teraz wracacie ze mną.
         - Tak jest. – odpowiedzieli wspólnie i ruszyli za nauczycielem.

         Maszerowali w ciszy, przez kilka chwil, gdy ich ciała zamurowało. Idąc ścieżką. Wieczorne niebo wspaniale uspokajało, a marsz w ciszy koił nerwy. Jednak zawsze trzeba było być czujnym, noc to pora polowań wampirów półkrwi, które to kiepsko znoszą światło słoneczne. Jest ich dużo większa ilość niż tych prawdziwych, posiadających czystą krew. Mimo takich informacji, dużo częściej spotyka się z atakiem tych słabszych. Zgłoszenia o ataku czystych, jest dużo rzadsze, zakon spotyka się z tym kilka razy w roku. Nikt nigdy nie zastanawiał się czemu tak jest. 

         Podczas takich myśli, Amadeusz zawsze wracał do pierwszego poznanego w swoim życiu wampira. Morfeusza. Chłopcy żyli razem osiem lat, znali się taki kawał czasu. Blondyn nigdy nawet nie próbował ugryźć go, oprócz jednej zabawy, na placu zabaw. Zawsze zastanawiał się… dlaczego on ich zabił?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz