sobota, 14 listopada 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział VI

Rozdział VI
Sztrzał

Hejo, zwlekam się z rozdziałami, ale ciężko mi się pracuje ostatnio. Staram się wrócić do formy. Niestety teraz wrzucam krótszy rozdział, ale mam nadzieje że się spodoba. 
All

         Łowcy zaprowadzili Amadeusza do jego pokoju. Ten szybko zrzucił swoją pidżamę, by móc spokojnie ubrać kombinezon bojowy. Przypomniał sobie rozmowę sprzed chwili. Razem ustalili, że lepiej będzie, jak „zdradzą”. Okazuje się że przez kilka ostatnich lat najprawdopodobniej byli okłamywani. Ale czy naprawdę muszą uciekać? Co miał zrobić. Nie wiedział czy był manipulowany przez Zakon czy teraz przez starszych łowców. Ale wydawało mu się że oni mają racje. Może dzięki temu, uda mu się spotkać z Morfeuszem? Zobaczy, co przyniesie mu życie.

         Morfeusz starał się znaleźć przyjaciela, nie wiedział do czego jest zdolny. Godzinę wcześniej stracił żonę, stracił córkę po czym sam, zabił kilkunastu łowców. Blondynowi robiło się słabo, gdy myślał o tym, co może się dziać. Wtedy się zatrzymał. Zamarł, jakby ktoś przebił go lodowatą włócznią. Spojrzał na ulice, oświetlaną delikatnie latarniami. Poznał zapach, który świdrował mu nozdrza swoim słodkim, metalicznym aromatem. Widział stróżki krwi, spływające po drodze. Wiedział, że to nie jest dobry znak. Taka ilość świeżej krwi nigdy nie jest dobrym znakiem. Ruszył czym prędzej na górę. Coś się działo.

         Amadeusz, ubrany już w kombinezon bojowy, na który składała się ponad półtora kilogramowa kamizelka taktyczna „KAM-39”, nałożona na czarną bluzę. Chłopak spojrzał po starszych. Mieli te same kamizelki, ale schowane za płaszczami. On też taki dostał, i pewnym jest że musi go założyć. Ból po postrzale go na chwile zatrzymał, ale starał się go przezwyciężyć. Założył jeszcze buty taktyczne i spojrzał na swoich towarzyszy.
         - I jak młody, jesteś gotowy uciec stąd? – zapytał Kazier. – Nie zawahasz się zostawić tutaj Juliana?
         - Jak widać, nie zawaham się. – odpowiedział pochmurnie.
         - Czy naprawdę jesteś w stanie umrzeć, zostać ściganym do końca życia, przez to, że chcesz zobaczyć oprawcę swoich rodzicieli?
         - Tak… - parsknął nerwowo.
         - Jesteś głupi, czy chory? – zapytał Max, podnosząc torbę z bronią.
         - Głupi, jak widać. Skąd to wszystko macie? Broń, amunicja, ubrania?
         - Wydaje mi się, że taki sprzęt można kupić w każdym sklepie militarnym. – Kazier mrugnął do niego.
         - Aha… okej…
         - Idziemy panowie. – przerwał Max. – Czas zdrady…

         Morfeusz usłyszał syreny policyjne. Szybko ruszył w stronę, skąd dobiegały. Mijając pachnące ciała, chciał czym prędzej powstrzymać przyjaciela. Dwanaście ciał. Dwadzieścia ciał. Trzydzieści ciał. Blondyn przyśpieszał coraz szybciej, chcąc po prostu powstrzymać go. Nie zawahał by się go zabić, gdyby ten nie chciał przerwać. Nie wiedział skąd pomysł, że to właśnie Adam wtedy ich zabił. Coś mu podpowiadało, że to on. Nagle coś go wtedy powstrzymało przed dalszą drogą. Spojrzał na szpital, przed którym trwała panika. Wielu lekarzy biegało z noszami, ich kitle były umazane krwią. Wielu ludzi wspierało się nawzajem, by dojść do szpitala. Ale to nie ta fala krwi, zwłok, lekarzy i rannych go powstrzymała. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie ulicy dostrzegł jego.

         Amadeusz wraz z łowcami przepychali się wśród rannych. Nie wiedzieli co się dzieje. Próbowali jak najszybciej stamtąd  wyjść. Chcieli pomóc rannym, więc zamiast od razu „zdradzać” zakon, ruszyli na pomóc ludziom. Wybiegli ze szpitala, ale wtedy, na ulicy, się zatrzymał. Spojrzał na drugą stronę. Jego oczy spotkały się z zdenerwowanym wzrokiem Morfeusza. Od razu go rozpoznał. Przyjrzał się jego ubraniom, poplamionych krwią. Nie wiedział co o tym sądzić. Spojrzał na łowców, którzy byli bardziej zdezorientowani, niż on. Kazier i Max zainteresowali się rannymi. Nie zauważyli kiedy Amadeusz, dyskretnie wyjął pistolet z torby. Ruszył do przodu, powoli, wręcz niezauważalnie dla łowców i wszystkich wokół.


         Morfeusz spojrzał na przyjaciela. Przyjaciela? Kiedyś, byli przyjaciółmi. Wątpił już w to słowo. Blondyn cofnął się kilka kroków, tak by latarnia oświetlała całe jego ciało. Mógł uciec, ale co wtedy by pomyślał Amadauesz. Uśmiechnął się, widząc że ten mierzy w jego stronę drżącą ręką.
         - Witaj Amdi.
Potem, był już tylko strzał. 

wtorek, 29 września 2015

Zaginął pisarz!

Ogólnie zaginął na miesiąc, ale wrócił. W końcu postanowił zajrzeć na bloga, kończąc zaczęte opowiadanie. Jednak muszę ostrzec, od dłuższego czasu, trzymają się mnie również klimaty SF, głównie za sprawką Star Wars: The Old Republic, i mojego Inkwizytora Sith'ów.

Jak to miło słuchać od znajomych opinii na swój temat.
- Hej, jaka postać z The Old Republic do mnie pasuje?
- Inkwizytor.
Chyba niektórzy nie mają ze mną miło xD

Biorę się za kontynuowanie miesięcznej przerwy xD

/Lekki Pisarz All

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział V

Rozdział V
Przyjaciele?

Przepraszam za tą przerwę, ale jakoś nie mogłem się zabrać za ten rozdział. Wrzucam go jeszcze przed betą, więc możecie się spodziewać błędów, po prostu chciałem już go udostępnić. 
Lekki Pisarz All~


         Amadeusz stał na dachu szpitala, obserwując nocne życie w mieście. Nie powinien się ruszać z łóżka, ale nie mógł spokojnie usiedzieć, wiedząc że Julian jest ranny i nie pozwalają mu go zobaczyć. Wypuścił z ust obłoczek pary wodnej. Zdziwił się że temperatura spadła aż o tyle, by widział własny oddech. Do tego dowiedział się o śmierci wszystkich innych uczniów z jego klasztoru. Znów wampiry zabiły wszystkich kogo znał. Wszystkich? Nie wszystkich, przecież Julian żyje. Musi żyć. Chłopak westchnął, słysząc skrzypnięcie drzwi. Domyślał się że to lekarz albo pielęgniarka która go zaraz opieprzy. Czyjeś kroki zrobiły się coraz bardziej. Po chwili poczuł czyjąś dłoń na plecach.
         - Szukałem cię młody… - usłyszał westchnięcie. Powoli się odwrócił i zobaczył Kaziera.
         - O. Wróciłeś? – zdziwił się. – Jak akcja?
         - Zabiliśmy gdzieś z dziesięć wampirów… zginęło nas około dwudziestu… nie wiem, ewakuowano mnie.
         - Dobrze że cię członkowie stowarzyszenia uratowali.
         - Nie oni… - przerwał mu.
         - Jak to…? – zdziwił się. – Jak nie oni to sobie sam poradziłeś?
         - Też nie. Zabrzmi to komicznie. Uratował mnie wampir.
         - Wampir? – chłopak cofną się kawałek. – Ugryzł cię?
         - Nie. Obronił mnie przed innym wampirem.
Amadeusz nie dowierzał temu co, jego wybawca mówił. Przecież wampiry to zło, które zabija niewinnych ludzi. Które zabiło jego rodziców…
         - Jak… to?
         - Nieważne. To dla ciebie. – mężczyzna podał małe czarne pudełeczko rannemu chłopakowi. Ten nie pewnie ją wziął i obejrzał kilka razy. Powoli otworzył i zamarł. Z jego oczu popłynęły łzy. Było tam coś bardzo cennego dla niego… i dal Morfeusza. W środku na kartce papieru leżał pierścień z srebrną obudową i ciemno niebieskim wypełnieniem pomiędzy nimi. To był specjalny przedmiot, zmieniający kolor wraz z uczuciem posiadacza. Do niego był dołączony jeszcze łańcuszek, żeby nie nosić go cały czas na palcu. Amadeusz padł na kolana, przyciskając do piersi ten talizman.
         - Cholerny idiota…

          Kilka lat wcześniej, jeszcze jak jego rodzice żyli, wybrali się wspólnie do centrum handlowego. Pamięta to dokładnie, było spokojne jesienne popołudnie. Pojechali tam sam, jako wspólna ucieczka z lekcji. Cały czas chodzili za jedną parą dorosłych, przez co wszystkim mogło się wydawać że to ich dzieci. Aż do momentu gdy dotarli do sklepu z drobiazgami. Było tam pełno dziwnych rzeczy, jakich jeszcze nie widzieli. Różne naszyjniki, opaski, farby do włosów, sztuczne włosy i wiele innych, dziwnych rzeczy. Właśnie wtedy dostrzegli dziwne pierścienię. Na opakowaniu pisało że zmieniają kolor wraz z uczuciem właściciela.
         - Hej… myślisz że to prawda?
         - A może, dawaj Morfi, spróbujemy!
         - No dobra. – wzięli dwa, po czym założyli sobie na palcach. Kolor od razu przybrał odcień zielony, świadcząc o tym że się dobrze bawią.
         - Ej fajne! Dawaj, kupmy dwa.
         - Ale po co?
         - Żebyśmy obydwaj mieli, nie?
         - No nie wiem, tak cały czas nosić na palcu?
         - A kto tak powiedział? Kupimy jeszcze dwa łańcuszki i będzie w porządku! – uśmiechnął się blondyn. – To będzie symbol naszej przyjaźni.


         „Przyjaźni”? Teraz po latach dziwił się tych słów. Jak on mógł mówić o przyjaźni. Przecież to był wampir! Zabił jego rodziców i… uratował Kaziera.
         - Wszystko w porządku? – zapytał łowca widząc zapłakaną twarz chłopaka.
         - Tak… tak… wszystko w porządku… po prostu… to debil… Powiedz mi, kto zabił tylu naszych? On?
         - On zabił kilku, ale nie wiem ilu. Najwięcej zginęło na piątym piętrze. W mieszkaniu jednego z wampirów czystej krwi. Słyszałem co ludzie mówili, że ściany było wymalowane krwią, a z żołnierzy którzy tam weszli nic nie pozostało. – westchnął. – Jedyne co tam znaleźli to martwą kobietę, i dziecko. Tylko ono było wampirem. - Amadeusz spojrzał na łowcę – Coś tu nie gra. Nie widzisz tego? Słyszałeś kiedyś żeby wampir czystej krwi zabił przechodnia, albo zaatakował placówkę? Przecież to nie jest żadna arystokracja, a osobniki pół krwi to nie ich żołnierze! Dlaczego karzą nam zabijać dzieci! To nie ma żadnego sensu! Wpajają nam że wampiry to zło, ale tam nie wyglądali jak wojownicy, nie mieli broni ani umiejętności, oprócz tego blondyna i ojca rodziny! Tylko oni byli czystej krwi! Nie widzisz tego!?
         - Kazier…? Spokojnie… Jeszcze ktoś cię usłyszy.
         - Niech mnie słyszą. O co my walczymy?
         - O wolność dla ludzi. O to przecież mamy walczyć.
         - A ty czemu chcesz walczyć? – te słowa trafiły w samo serce chłopaka. O co on chce walczyć? Dla obrony kogo? Juliana? Kaziera? Siebie? Chciał się zemścić, ale nie wie czy dałby radę… zabić Morfeusza. A co potem? Będzie wykonywał rozkazy i mordował dzieci, dorosłych tylko dlatego że są wampirami?
         - Nie wiem… jestem tu już kilka lat… chciałem się zemścić, ale…
         - Ten wampir zabił ci rodziców? – to pytanie padło z ust kogoś przy wejściu. Natychmiast się odwrócili zaniepokojeni. Stał tam Max, ten sam co uratował Juliana, odpalając papierosa. – „Pięć lat temu, małżeńska para próbowała na własną rękę zabić wampira czystej krwi. Na rozkaz żeby poczekali odpowiedzieli „Nie pozwolimy zgarnąć naszej chwały dla innych”, kilka chwil później uśpili swojego syna i zaatakowali wampira. Umarli na miejscu.” – mężczyzna przestał czytać, i podał akta Amadeuszowi. Ten je uważnie przeczytał raz jeszcze.
         - On… się bronił?
         - Na to wygląda. – Max wydmuchał obłok dymu z ust. – Coś tu za bardzo śmierdzi. A więc rekrucie, opowiesz nam o nim? O Morfeuszu?
         - Co…? Po co? Z resztą nie ważne. Opowiem… on był... on jest moim Przyjacielem. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział IV



Rozdział IV
Zemsta

Tak jak obiecałem, rozdział jest :D
Dziś trochę odmienny, ale wciąż pełen akcji :D

         Amadeusz otrząsnął się z kurzu. Nie przejmował się swoją raną, chciał tylko podejść najbliżej Juliana, sprawdzić czy żyje. Delikatnie otworzył oczy, widząc kilka postaci. Wszyscy ubrani w grube kamizelki kuloodporne, z bronią w ręku. Okropnie śmierdzieli czosnkiem.
         - Imię, nazwisko i stopień!? – krzyknął ten najbliżej ich.
         - Amadeusz… - wyszeptał brunet. – Rekrut…
         - Nazwisko?!
         - Daj mu spokój, jest ranny. – odezwał się drugi żołnierz. Na piętrze rozległy się strzały z broni automatycznej, zaraz po nich syk umierającego wampira. – No, wiesz gdzie są pozostali? – zapytał.
Amadeusz delikatnie podniósł dłoń wskazując pod ścianę. Żołnierz natychmiast tam podbiegł i zaczął sprawdzać stan Juliana. Wziął go na barana, i powiedział coś do swojego towarzysza. Ten mu tylko odkiwną głową i usiadł koło bruneta. Zdjął z głowy maskę. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach. Amadeusz nie dostrzegł oczu. Żołnierz wyjął paczkę papierosów i podał jednego chłopakowi.
         - Palisz?
         - N…nie… - odsapnął.
         - No trudno, zapale sam. – jak powiedział, tak zrobił. – To twój przyjaciel, znaczy ten którego Max wyniósł.
         - Tak… to Julian… - szepnął czując się coraz lepiej. – Co z nim?
         - Nie za dobrze… ale bez obaw, na szczęście dostaliście szybko wsparcie.
         - Wsparcie? Przecież pan Teker mówił że pozbyli się już połowy wampirów… - chłopak popatrzył na żołnierza pytająco. – Co to znaczy?
         - Ech… - westchnął. – Widzisz, to tak, że gdyby nie to że byliśmy niedaleko, wszystkich byśmy musieli chować w grobach. O ile coś by z was zostało… Według informacji dostrzeżono około czterdzieści celów.
         - Wampirów?
         - Tak, myślisz że ten cały Taker, wraz z kilkoma z łowców dałby sobie radę z dwudziestką wampirów? – zaśmiał się. –Tak przy okazji, jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy.
         - Miło mi…
         - Przynajmniej waszą dwójkę uratowaliśmy.
Bruneta zamurowało. Jak to tylko ich dwójkę? W klasztorze powinno być więcej osób. Czy wszyscy nie żyją? Pan Taker, Pan Fiechter, wszyscy rekruci? Ale on nie miał sił na pytanie.
         - Przynajmniej jednego zabiłem… - uśmiechnął się.
         - Naprawdę? – łowca aż się zdziwił. – Udało ci się zabić wampira? No to avans masz jak w banku chłopie. – zaśmiał się i wyrzucił wypalonego papierosa. Odkaszlną po czym podniósł się z ziemi. – Dobra, chodźmy, jedziesz z nami.
         - Gdzie…?
         - Na razie do szpitala. – uśmiechnął się.
Amadeusz dość powoli podniósł się i ruszył za łowcą. 

*

         Zakapturzona postać siedziała na gałęzi drzewa, w pobliżu dymiącego się klasztoru. Słyszał strzały i widział coraz więcej martwych wampirów. O ile, posiadający ludzkie cechy mogą nazywać się wampirami. Po chwili uważnego przyglądania się, na gałęzi pojawił się mężczyzna. Miał na oko dwadzieścia lat, posiadając przy tym czarne, jak węgiel włosy, o długości kilku centymetrów. Kolor tęczówek podchodził pod szarą zieleń. Uśmiechnął się i otrzepał się z kurzu.
         - Nikt cię nie widział? – zapytał ten w kapturze.
         - Oczywiście. Zapomniałeś już, cień jest moim bratem.
         - Tak, tak, Adamie. – cicho zaśmiał się pod nosem.
         - Nie pytasz co z nim?
         - Nie muszę. Ja to czuje. – spod kaptura pojawił się uśmiech. Postać jednym ruchem zdjęła nakrycie głowy i odsłoniła swoje blond włosy.
         - Nie pójdziesz do niego? Szukaliśmy go tak długo…
         - Już byłem. Chodźmy Adamie.
         - Tak jest, Morfeuszu. 

         Dwójka wampirów szybko oddaliła się od miejsca bitwy. Ruszyli do bloków, zbudowanych nie aż tak daleko od klasztoru, jakieś dziesięć minut samochodem. W końcu dotarli, blok numer czterdzieści dwa, mieszkanie na piątym piętrze, o numerze pięćdziesiąt trzy. Weszli do środka, salon znajdował się od razu na wejściu. Było to mieszkanie Adama, czystego wampira, jego żony, Amanty, i rocznej córeczki Kasi. To oni udostępnili mieszkanie Morfeuszowi. Adam przywitał się z żoną i córeczką, po czym usiadł na wersalce z rodziną, spoglądając na blondyna, który zajął fotel.
         - Nie boisz się? – zaczął brunet.
         - Hmm? – mruknął mu spod uśmiechu.
         - Czy on… nie wini cię za śmierć rodziców?
         - Zabiłem ich. – Amanta lekko posępniała. – Broniłem się. – uspokoił ją.
         - Ale jak zamierzasz się z nim spotkać? Przecież jest w stowarzyszeniu. Wiesz co oni robią nam.
         - Tak wiem. – westchnął. – Zwłaszcza po tym ataku może być nieprzyjemny…
         - Te durne stworzenia. – skomentował spod nosa Adam. – Nigdy nie zrozumieją? Nie wszyscy chcą walczyć…
         - Zawsze na górze stoi jakiś władca marionetek. Za stowarzyszeniem, jak i za tymi grupami atakujących. – poczochrał głowę dziewczynki, która bacznie go obserwowała z kolan ojca. – Dbaj o nią przyjacielu.
         - Oczywiście. Zawsze i wszędzie. To moje dwa skarby. – Pocałował córkę w policzek, a po chwili żonę. – No, choć kochanie. – podał jej dłoń, podnosząc przy okazji Kasie. – robi się późno, powinniśmy odpocząć.
         - Dobranoc. – Blondynka uśmiechnęła się do Morfeusza i wyszła z mężem do ich sypialni. 

         Zmęczony Morfeusz wyłożył się na wersalce, i zasłonił ręką oczy. Udało mu się jednak przepuścić parę łez. Bał się. Cholernie się bał, że Amadeusz nie będzie go słuchał, że go zabije, albo da się zabić. Nie chciałby tego. Doszedł już tak daleko, odnalazł go. Wszedł do jego snu. Obudził go przed atakiem.
„Przecież zabiłeś moich rodziców” przypomniał sobie te raniące słowa i wyraz twarzy przyjaciela. Na jego sercu robiło to jeszcze większe rany niż srebro na skórze. Cicho zapłakał. Nie zostało mu nic innego do zrobienia, jak iść teraz spać. Jutro go poszuka, porozmawia albo… poobserwuje z daleka.

         Minęło może cztery godziny, kiedy Morfeusz natychmiast się obudził i wstał, nie był pierwszy. Tuż obok niego stał Adam. Wyraźnie czuł to samo, co blondyn. Uczucie niepokoju i zagrożenia. Odpowiedź dla nich była jasna. „Krucjata Kłów”.
         - Ty też? – zapytał brunet.
         - Tak. Ile jest wampirów z budynku?
         - Około dziesięciu, tylko my jesteśmy pełnej krwi.
         - Ile ich jest?
         - Czuje czterdziestu. – natychmiast podał miecz ze ściany przyjacielowi. – Idziemy?
         - Ja pójdę. – skomentował cicho blondyn. – Ty chroń swoją rodzinę.
         - Ale to niebezpieczne!
         - Wiem! – odkrzyknął do niego. – Ale masz ich bronić! Są twoją rodziną! Zrozumiałeś? Proszę… zostań tu. – dodał z uśmichem.
         - Nie waż się ginąć.
         - Ty też przyjacielu. – zarzucił na siebie biały płaszcz z kapturem. – Ty też… - dodał szeptem, po czym wyszedł. 

         Na korytarzu stało już kilka osób, skłoniły się widząc blondyna. Wszyscy trzymali w rękach jakąś broń, a to nóż kuchenny, a to pistolet. Morfeusz wyciągnął z pochwy miecz, który zabłysnął odbitym światłem.
         - Panowie, nie dajmy im dotknąć naszych rodzin.
Wszyscy nagle zaczęli biec do schodów, tylko dwóch zostało na piętrze, słysząc jadącą windę. Wcale nie tak trudno było otworzyć drzwi do szybu, nawet jak się było półkrwiakiem. Jeden z nich, trzymając pistolet wskoczył do szybu. Dźwięk uderzenia nastał dosyć szybko, więc jasnym było że winda jest niedaleko. Nagle szyb rozświetliła masa pocisków i syk palonego ciała.
         - Gotuj się… - skomentował krótko „rycerz”.
         - Dobrze… - odpowiedział.
Winda już wyjeżdżała, kiedy padły strzały, najprawdopodobniej ktoś na niższym piętrze ich zatrzymał. Chłopak chwycił miecz, robiąc zamach, i kiedy tylko winda pokazała się w dobrym momencie, wykonał cios. Wszyscy byli na takiej wysokości, że miecz przeciął im głowy. Trzech mężczyzn ubranych w czarne kamizelki, przypominające zbroje. Na głowach mieli kominiarki i hełmy ze sprzętem. Miecz z łatwością przeciął im twarze. Pozostali dwaj z tyłu, zaczęli strzelać na oślep srebrnymi pociskami. Blondyn zrobił szybki unik, ale pociski przeszyły drugiego wampira i przygwoździły go do drzwi. Morfeusz nie czekał, zrobił kolejny zamach, zabijając kolejnych dwóch.
         - Jeszcze trzydziestu pięciu… - uśmiechnął się do siebie. Kolejnym cięciem przeciął kable utrzymujące windę. Ta runęła w dół. Morfeusz skoczył za nią, trzymając się cały czas ścian leciał w dół. Zatrzymał się na czwartym piętrze, widząc członka zakonu w drzwiach. Blondyn uśmiechnął się do niego, po czym wbił rękę w drzwi, łapiąc żołnierza za gardło. Silnym uderzeniem o drzwi ogłuszył go. Wbił drugą dłoń w drzwi, łapiąc żołnierza za granat. Wtedy pozostałych trzech odwróciło się do drzwi windy, ale jedyne co zobaczyli to ich towarzysz padający na ziemie. Granat który miał przypięty do ciała był odbezpieczony. Zaczął się krzyk, ale Morfeusz zjeżdżał niżej. Wybuch wyrwał drzwi, które przeleciały tuż obok wampira.
         - Cholera… mocne. – zaśmiał się, i wykopując wejście, znalazł się na trzecim piętrze. Z uśmiechem popatrzył na żołnierzy stojących na tamtym poziomie. Było ich sześciu. – Trzydzieści jeden. – Wszyscy wycelowali w niego, ale od tyłu pojawiły się wampiry, rzucając się do karków stojących tam ludzi. Miecz blondyna przeciął lufę karabinu, stojącego najbliżej człowieka, po czym uderzając go rękojeścią. Ogłuszony opadł na podłogę, kolejnego, tuż obok przebił mieczem. Żołnierze zebrali się w grupkę, i stojąc do siebie plecami zaczęli strzelać. Pociski robiły ogromne wyrwy w wampirach pół krwi, ale Morfeusz skutecznie je unikał. Podniósł ciało martwego człowieka, i użył jej jako tarczy. Odpiął granat z jego kamizelki i rzucił w stronę walczących, po czym wyskoczył do szybu. Leć zamiast lecieć w dół, znów wzniósł się w górę, odbijając się od ścian. Kolejny wybuch, lekko zaburzył mu percepcje, lekko go opóźniając. Lecz szybko ją odzyskał i znów był na piątym piętrze.

         - Dwadzieścia pięć. – policzył pod nosem, ale zaniemówił widząc drzwi do mieszkania, gdzie niedawno mieszkał. A raczej ich brak. Powoli ruszył do środka. W jego nozdrza od razu dostał się ostry zapach krwi. Ale nie spodziewał się tego co zobaczył. Po ścianach, jak i po podłodze, walały się ciała żołnierzy. Porozrywane, jakby to zrobiło jakieś dzikie zwierzę. Dopiero po chwili dostrzegł kogoś klęczącego przy drzwiach do sypialni.
         - Adam? – zapytał niepewny. Ale usłyszał jego szloch. – Adamie?
Morfeusz podszedł bliżej, dopiero po chwili zauważył że trzyma na rękach małe ciało.
         - Zabili ją… rozumiesz? Zastrzelili jak potwora!
         - Adamie…
         - Nie. To nie ona była potworem. Tylko oni. Moja mała córeczka… - przytulił się do niej, płacząc nad jej złotymi kosmykami, pobrudzonych krwią. – Zabije ich…
         - Adamie nie… nie możesz.
         - A oni mogli!? Mogli ją zabić!? – delikatnie ułożył ciało na wersalce, wstając z podłogi. Chciał wyjść, ale blondyn zablokował mu drogę. – Przepuść mnie Morfeuszu.
         - Wiesz że nie mogę tego zrobić. Prawa są jasne.
         - Nie obchodzą mnie prawa arystokracji! – wrzasnął, zalewając swoje oczy czerwienia. – Muszą zapłacić!
         - Adamie!
Jeden cios mężczyzny, wręcz wrzucił Morfeusza przez okno. Ten dość szybko upadł na ziemie, klnąc na przyjaciela. Gdyby nie to że jest wampirem, już dawno byłby martwy. Ale zaczął nasłuchiwać co się dzieje, wystrzały karabinów robiły się coraz rzadsze, ale zastępowały je krzyki bólu.
         - Adamie… - wyszeptał Morfeusz, podnosząc się z ziemi. – Kurwa… - usłyszał w oddali syreny policyjne. Wiedział że zaraz zrobi się nieciekawie. Morfeusz wbiegł jak najszybciej z powrotem do bloku, nie przejmując się około dziesięcioma żołnierzami przy drzwiach. Nie zatrzymały go też zamknięte drzwi, jedno kopnięcie i był w środku. Usłyszał cichy jęk. Dobrał miecza i wbiegł na piętro.
         - Adamie do cholery! Dość!
         - Nie! – pojawił się przed nim, wyprowadzając cios mieczem. Blondyn szybko go sparował. – Wszyscy ludzie zapłacą!
         - Nie odzyskasz jej życia w ten sposób! – obronił się przed kolejnym cięciem i odskoczył do tyłu. Zauważył że jeszcze jeden z żołnierzy na ziemi żyje.
         - Masz racje… ale to oni ją zabili! Zabiło ich stowarzyszenie!
Żołnierz wstał za plecami Adama, podnosząc karabin. Ale brunet go usłyszał, zadając cios.
         - Nie! – krzyknął Morfeusz, „teleportując”  się przed człowieka. Złapał w gołą rękę miecz, a krew spłynęła mu po ręce. Zdziwiony żołnierz osunął się na ziemie.
         - Dlaczego? – zapytał brunet. – Dlaczego go uratowałeś?
         - Nie pozwolę ci zabić nikogo.
         - Morfeuszu… - Adam puścił miecz, który odpił się od podłogi. – Przepraszam… - odwrócił się i ruszył w stronę otwartego mieszkania. Tylko po to, by wyskoczyć przez okno i zniknąć gdzieś w nocy. Jednak zanim to zrobił, rzucił blondynowi ostatnie słowa. – Jeszcze się spotkamy.

         Wampir przykucnął przy żołnierzu i uśmiechnął się do niego. Ten zdjął hełm i kominiarkę, pokazując mu swoją twarz. Okazał się lekko zarośniętym mężczyzną, o dębowych włosach, i ciekawych, piwnych oczach.
         - Dziękuje… - wyszeptał. – Uratowałeś mnie…
         - Nie dziękuj. Bo kiedyś zapewne znowu się spotkamy. Możesz coś dla mnie zrobić?
         - Co mógłbym takiego zrobić, dla wampira? – zaśmiał się.
         - Przekażesz to… - wyjął z płaszcza małe pudełeczko. – pewnemu rekrutowi. – Na te słowa mężczyzna się zdziwił.
         - Któremu?
         - Podczas wczorajszego ataku na klasztor, powinien uratować się jeden chłopak… Amadeusz.
Dębowo włosy zaśmiał się głośno, odbierając pudełko. Spojrzał w oczy wampira, nie wierząc że kiedyś to powie.
         - Jestem Antonio Kazier. Łowca pierwszej klasy. – podał mu dłoń. Blondyn z uśmiechem ją potrząsnął.
         - Morfeusz. Po prostu Morfeusz. Wampira czystej krwii. – zwrócił się do mieszkania, gdzie zniknął jego przyjaciel. – Żegnaj Antonio.
         - Tak. Żegnaj Morfeuszu.
Blondyn jak zawsze zniknął w morkach nocy. Już po chwili na poziomie pojawiło się kilkoro żołnierzy. Pomogli wstać Antoniemu, który wraz z nimi ruszył do pojazdów operacyjnych.

niedziela, 2 sierpnia 2015

Wybaczcie

Hejo, wybaczcie za spóźnianie się z rozdziałem, miałem lekkie komplikacje. W przeciągu dwóch dni, będzie nowy rozdział Krucjaty Kłów :D

sobota, 25 lipca 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział III



Rozdział III
Niespokojna noc

         Amadeusz słyszał w ciemności dudnienie. Jakby ktoś uderzał kijem po rurach. Metaliczny dźwięk dochodził do jego uszu jednocześnie ze wszystkich stron. Nic nie widział. Zaczął domyślać się że jest w owalnym pomieszczeniu. Nagle się rozjaśniło. Spojrzał na swoje ręce. Ale nim zdążył się nadziwić, ktoś go dotknął w ramie i odwrócił. Brunet powoli się odsunął.
         - Amdi, co tam? – zapytał Morfeusz. Wyglądał dokładnie tak samo, jak go Amadeusz zapamiętał. Dwunastoletni, uśmiechnięty blondyn. – Amdi…? Ducha zobaczyłeś?
         - Morfi?
         - Tak?
         - To ty?
         - A kto głuptasie? – zaśmiał się.
         - Nadal jesteś dzieckiem? Nadal masz dwanaście lat?
         - No… ty też… - Morfeusz zdziwił się zachowaniem przyjaciela.
         - Dlaczego tu jesteś… Przecież… zabiłeś moich rodziców… - blondyn rzucił się na przyjaciela, i gdy ten miał krzyczeć, wampir tylko go przytulił. Jak zawsze miał potężny ścisk. Jak wtedy gdy się bał. Morfeusz dobrze to pamiętał. Jak mieli jedenaście lat, obejrzeli w tajemnicy przed rodzicami horror. Siedzieli wtedy u niego w domu. Blondyn został na noc. Zakradli się do telewizora i oglądali horror. Mniej więcej w połowie, wampir nie chciał puścić przyjaciela, tuląc się w niego ze strachem. „Zabawne” – pomyślał z biegiem czasu. Wampir który bał się horroru i tulił się w człowieka.
         - Wybacz mi… - wydusił szeptem do ucha przyjaciela.
         Wtedy po plecach przeszedł mu dreszcz i tym razem usłyszał syk ostrza wyjmowanego z pochwy. Powoli się odwrócił, widząc wysoką, czarną postać z mieczem. Przeraził się i upadł na ziemie. Nigdzie nie było Morfeusza. Spanikował i zaczął się cofać, aż za jego plecami nie znalazła się ściana. Miecznik podszedł bliżej, i już miał zamachiwać się na bruneta, kiedy coś pojawiło się przed nim. Machnęło ręką i przecięło krtań napastnika. Miecz upadł bezdźwięcznie na ziemie. Wybawca Amadeusza odwrócił się. Znów pojawił się przed jego oczami Morfeusz. Był starszy, jego włosy były tej samej długości co bruneta. Uśmiechnął się do Amadeusza, dotknął jego ucha i nachylił się bliżej.
         - Obudź się, wampiry pół krwi chcą was zaatakować.
         - Co?! – chłopak po tych słowach zobaczył uśmiechniętego wampira i został spoliczkowany. Obudził się w łóżku, cały spocony, dość głośno sapał. Przyjrzał się innym rekrutom w pomieszczeniu. Wszyscy kręcili się i jęczeli, Amadeusz domyślał się że mieli koszmary. Dlaczego Morfeusz mu się śnił… dlaczego on mu pomógł… ostrzegł… 

         Nagle rozległ się wybuch, i większość z obecnych w pokoju osób nagle się obudziło. Nie wszyscy mogli się wybudzić ze snów. Brunet z przerażenia spadł z łóżka, obijając się o podłogę. Przez jego myśl przeszło tysiące myśli. Co spowodowało wybuch. Aż w końcu została jedna. Wampiry. Obejrzał się jeszcze raz, widząc wielkie zdziwienie na minach przebudzonych. Tylko on stał, a wszyscy zwrócili oczy ku niemu.
         - Wampiry! – krzyknął Amadeusz. – Wampiry atakują!
W ośmioosobowym pokoju rozpoczął się harmider. Wszyscy zaczęli ubierać się najszybciej jak potrafili. Na ich wyposarzeniu podstawowym, które mogli trzymać w pokoju, były stalowe pałki teleskopowe, albo noże. I zanim ostatni z rekrutów się ubrał, nastąpił kolejny wybuch. Eksplodowało okno, wraz z materiałem wokół niego, rzucając większość osób na ściany, bądź przygniatając ich gruzem. Niemal natychmiast po opadnięciu ostatniego kawałka betonu, w przejściu na zewnątrz pojawiły się trzy postacie. Ubrane normalnie humanoidalne istoty rzuciły się na żywych. Amadeusz bez wątpienia wiedział że to są wampiry, chciał je zaatakować, ale on leżał najdalej od wyrwy. Najpierw rzuciły się na tych najbliżej, powalając ich, bądź od razu uśmiercając. Jeden z rekrutów wbił nóż w udo wroga, który głośno krzyknął, a z rany było słychać syczenie. Jakby to był ogień. Stwór rzucił się do ucieczki, ale inny człowiek uderzył go pałką w krtań. To zakończyło los stwora, który bez czucia padł na ziemie. Inne wampiry, widząc co się stało z ich pobratymcem ruszyły na ich oprawców, przegryzając ich krtanie. Zostało tylko trzech ludzi. Dwóch. Amadeusz oparł się o drzwi, nie miał broni. Julian leżał w jego pobliżu, nieprzytomny. Wampiry zagrały niespodziewanie w kamień, papier i nożyce. Wygrał rudy stwór. Ten drugi wybiegł przez wyrwę, najprawdopodobniej dołączając do swoich towarzyszy. Z kolei zwycięzca z uśmiechem podszedł do bruneta. Oblizując wargi. Amadeusz nagle poczuł ból z przeszłości, jego ucho piekło. Nie wiedział co ma robić.
         - Kolczyk… - mruknął do siebie i złapał się za ucho. Wampir już miał go ugryźć kiedy odczepiony srebrne akcesorium i przyłożył je do czoła napastnika. Natychmiast rana zasyczała i zaczęła się dymić. Wampir krzyknął przewracając się na plecy i łapiąc za czoło. Amadeusz nie czekał. Natychmiast rzucił się do przodu, widząc broń w pobliżu. Zabrał nóż z ziemi, i szykował się do obrony. Stwór mimo bólu podniósł się. Rudy wampir miał krótkie włosy i był całkowicie ogolony. Jego piwne oczy intensywnie łzawiły. Prawdą było że każdy wampir jest piękny. Nawet on mógł oczarować wiele kobiet. Wygląd jaki posiadał, sugerował że miał około dwudziestu dwóch lat. Jego biały podkoszulek był zachlapany ludzką krwią, a jeansy były lekko potargane. Stwór uśmiechnął się i rzucił się Amadeusza, który był na to gotowy. Od lat na to czekał. Wampir nabił się na nóż, nie wiedząc nawet kiedy chłopak go wystawił do przodu. Stwór syknął z bólu i padł bez ruchu na ziemie. Brunet ruszył do przodu, kładąc się przy przyjacielu. Sprawdził mu puls.
         - Żyje… - odsapną z ulgą, po czym oparł się o ścianę.

         Ile już go znał? Julian chyba był pierwszym, który odezwał się do Amadeusza gdy ten przybył na ćwiczenia. Mimo iż inni też próbowali, widząc niechęć bruneta szybko sobie odpuszczali. Nie chciał nikogo poznawać, zabierać przyjaźni, bawić się. On wtedy chciał tylko jednego. Zemścić się. Ale Julian nie chciał odpuścić. Latał do około Amadeusza tyle razy ile tylko miał okazje. I w końcu mu się udało. W końcu nawiązali nić porozumienia podczas sparingu. Walczyli z pełną siłą dobre półtora godziny, wymieniając co chwile jakieś zdania, uwagi, pretensje i zażalenia. W końcu tej walki nikt nie wygrał. Wspólnie padli wyczerpani. I tak dwójka dwunastolatków się zaprzyjaźniła. Przy okazji zniszczyli trochę sprzętu. 

         W wyrwie pojawił się kolejny stwór. Obejrzał pomieszczenie, lekko się przeraził widząc dwóch martwych pobratymców i człowieka. Był tylko jeden i brunet wyjątkowo nie wyglądał na groźnego. Wampir miał już go atakować, kiedy ktoś wywarzył kopnięciem drzwi, a w stronę wyryw poleciały pociski. Pięć naboi przeszyło stwora na wylot, tworząc wyrwy wielkości piłek tenisowych. Trafiły kolejno w udo, kroczę, brzuch, pierś i szyję. Głowa ledwo się trzymała korpusu, kiedy ciało wampira zsunęło się tył i spadło na ziemie z wysokości piętra. Do pokoju wszedł dobrze znany rekrutom osobnik.
         - Panie Teker! – Amadeusz krzyknął ze szczęścia. – Dzięki Bogu, to pan.
         - No ja… jak sytuacja?
         - Jak widać. Julian stracił przytomność przy drugim wybuchu, a ja… a ja jakoś się trzymam. – uśmiechnął się do niego.
Nauczyciel rozejrzał się po pokoju. Westchnął na myśl o tych wszystkich dzieciakach, co teraz nie dychały.
         - Kto powalił te wampiry? – zapytał po chwili wsłuchiwania się w krzyki łowców i dźwięki walki.
         - Jednego tamta dwójka. – brunet wskazał na dwa truchła niedaleko wyrwy. – A tego rudego ja…
         - Całkiem sam?
         - W końcu pan mnie uczył. – zaśmiał się ponuro. – A jak u pana?
         - Coś czułem w kościach… dobra… na tym piętrze jest jeszcze dwóch uzbrojonych łowców… bierz przyjaciela, trzeba się przegrupować…
         - Ile ich jest?
         - Niewiele. – mężczyzna uśmiechnął się. – Łącznie naliczyłem dwadzieścia… większości już się pozbyliśmy. – kłamał.
         - Wow… - powiedział zszokowany brunet. Nawet nie spodziewał się że w zaledwie piętnaście minut, pozbędą się większości napastników.
         - Dobra, idę do innych. – skomentował nauczyciel i wyszedł.

Amadeusz podniósł przyjaciela, wcześniej badając czy wszystko z nim w porządku. Jednak kiedy pojawił się kolejny wampir, nie miał na to czasu. Złapał go i przerzucił przez ramie. Wybiegł z pokoju, a za nim trzasnęły drzwi. Jakby ktoś się nim opiekował i wiedział kiedy je zamknąć. Anioł stróż? Kto to wie. Ale gdy biegł w stronę schodów na dół, drzwi zamieniły się na drzazgi, a stwór wypadł na korytarz. Nagły strzał.
         Nauczyciel się wrócił? – pomyślał chłopak, ale jego nadzieje szybko zniknęły, wraz z drugim wystrzałem. Pocisk przeszył jego wolne ramie. Brunet upadł boleśnie na ziemie, przy okazji zrzucając Juliana. Amadeusz złapał się za ramie, wijąc się z bólu. W tym momencie klną na cały świat, leżąc w kałuży swojej krwi. Uczono ich, że niektóre wampiry tolerują walczyć bronią, niż wręcz. Ale akurat teraz jakiś musiał ją mieć? Chłopak zauważył że uzbrojony wampir stoi daleko, i aktualnie celuje w drugi koniec korytarza, najpewniej myśląc że go zabił. Amadeusz leżał obok toalety. Nie zważając na ból pchnął drzwi które się otworzyły, a sam, ciągnąc za sobą przyjaciela, wczołgał się do środka. Ułożył przyjaciela pod ścianą, chyba go przy okazji pobrudził. Zamknął jeszcze drzwi i zaczął zaciskać swoją ranę.
         - Przecież na piętrze miało być jeszcze kilku uzbrojonych łowców… - warknął sam do siebie. – gdzie oni do cholery są… - spojrzał mimowolnie na przyjaciela, strasznie zbladł. – jak to… - skomentował podchodząc bliżej. Zobaczył że skurzane ubranie jakie ma założone jest przesiąknięte krwią. To nie była krew bruneta. – Nie… - powiedział płaczliwym tonem. – Nie, nie, nie, cholera!
Mimo bólu jaki czuł, rozdarł ubranie przyjaciela. Nie musiał się tak starać, bo kurtka obronna którą założył miała widoczną dziurę. Rzucił je gdzieś obok. Zamarł z przerażenia. Blondyn miał wbity pręt, najprawdopodobniej ze wzmocnień budynku. Nie był wielki, dlatego nie zwrócił na to uwagi wcześniej, ani nie uszkodził jakiegoś ważnego narządu, by krwawienie było nazbyt intensywne. Ale stracił już dużo krwi. Niewiele myśląc brunet zaczął zaciskać ranę. Nie przejmował się że na zewnątrz toczą się walki. Może przybyło więcej wampirów? Kto to wie… teraz dla niego liczył się tylko ratunek dla przyjaciela. Nie straci go po raz drugi. Nie straci go jak rodziny i… westchnął, to nie pora by o tym myśleć. Teraz liczyło się tylko ratowanie Juliana. Nagle kolejny wybuch. Fala uderzeniowa otworzyła drzwi i rzuciła Amaduesza o umywalkę, która się roztrzaskała. Brunet stracił przytomność.

środa, 22 lipca 2015

"Krucjata Kłów" Rozdział II



Rozdział II
Przyjaciele z pracy

         Błyskawica rozświetliła wieczorne niebo, kiedy dwójka chłopaków stała przy oknie. Obaj mieli na oko po siedemnaście lat. Jeden, oliwkowooki brunet, z blizną na uchu i srebrnym kolczykiem w nim. Minę miał poważną, ale gdy tylko się na niego spojrzało, było jasne, że nie jest złym człowiekiem. Drugi z kolei ciemny blondyn, szarooki. Równie łagodna twarz co u swojego towarzysza. Obydwaj ubrani w czarne, długie szaty, przypominające grube sutanny. Podstawowy strój treningowy. Nagle zabił donośny dzwonek, a chłopacy wstali.
         - Amandi. – zaczął drugi, na co brunet westchnął.
         - Prosiłem żebyś mnie tak nie nazywał. Ile razy mam ci powtarzać jestem Amadeusz, nie żaden Amandi.
         - No trudno Amandi. – uśmiechnął się do niego. – weźmy zdejmijmy te durne ubrania.
         - A nie podoba ci się. Cóż ja ci Julek zrobię? – zaśmiał się.
         - Przebierzmy się… - zaproponował blondyn.
         - W co? Jest noc gdzie ja ci ciuchy na zmianę wytrzasnę?
         - Jak to skąd? Twój nie zastąpiony przyjaciel zawsze ma coś pod ręką. – uśmiechnął się wyjmując dwie siatki z plecaka. W jednej był podkoszulek i spodnie w rozmiarze Amadeusza, w drugiej to samo, ale dla Juliana.
         - Miałeś to cały czas i się nie przebrałeś?
         - Nie chciałem żebyś czuł się jak idiota. – puścił mu oczko, na co brunet nie zareagował.
         - Ech… nieważne… - powiedział, po czym chwile później dodał szeptem. - … dzięki.
         - Co proszę?
         - To co słyszałeś…
         - Nie, nie, nie, mógłbyś powtórzyć?
         - Dziękuje. Zadowolony?
         - Jak najbardziej! – zaśmiał się, zdejmując sutannę. Obaj byli lekko umięśnieni, mieli płaskie brzuchy z widocznym „kaloryferem”. Pod strojem który mieli na sobie, posiadali tylko bieliznę, dokładniej to białe krótkie bokserki. Julian spojrzał na skąpo ubranego przyjaciela i się uśmiechnął. Gdy tylko brunet to zauważył, rzucił mu w twarz sutanną.
         - Ej za co to? – zapytał niemal płaczliwym, teatralnym tonem.
         - Za gapienie się na mnie. – szybko zarzucił na siebie podkoszulek i ubrał spodnie. – Nie lubię tych treningów, gdzie mamy siedzieć i obserwować… na szczęście to już koniec.
         - No. Ile tu siedzieliśmy?
         - Sześć godzin. – Amadeusz wyciągnął się. – Dopiero osiemnasta?
         - No… mamy wolne do wieczora… te treningi w Zakonie, naprawdę bywają nudne… - spojrzał na przyjaciela. – idziesz ze mną do kawiarni?
         - Kawiarni?
         - Mam ochotę na dobre latte… to co? Piszesz się?
         - I tak nie mam co robić. – zaśmiał się. – Przecież będzie padać, w tym czasie mógłbym chociaż podszkolić teorie.
         - Na co ci teoria w zabijaniu wampirów. – poklepał przyjaciela po plecach, po czym pchnął go w kierunku drzwi. – Nie marudź i wyjdź do ludzi! A na pewno to tylko przelotna chumra.

         Cała placówka Krucjaty Kłów, gdzie aktualnie przebywali, znajdowała się w lesie, niedaleko tętniącego życiem miasta. Był to stary klasztor, otoczony murem, który przetrwał próbę czasu. Jedynie ogrodzenie,  zbudowane z cegły i zarośnięte winoroślami, nie było restaurowane od pokoleń. Za nim, znajdował się główny budynek, w stylu architektury romańskiej. Niski, z małymi oknami, niemal że ceglany kloc. Do środka prowadziły dwu i pół metrowe, drewniane drzwi. W głównym budynku, znajdowała się hala treningowa, gdzie członkowie zakonu ćwiczyli walkę, oraz strzelnica. Od niego odchodził jeden, dobudowany budynek. W środku był „internat”, biblioteka i kuchnie. Dzięki temu mieszkańcy klasztoru, mogli sami o siebie zadbać. Oprócz piętnastu rekrutów, co tu mieszkało, byli również doświadczeni łowcy. Nadzorca obiektu, łowca pierwszej klasy, Brandon Fiechter, trzech łowców drugiej klasy i sześciu trzeciej. 

         W samej organizacji panowała ścisła hierarchia. Wielki mistrz organizacji, Adrian von Ziegler, przebywał w Anglii, gdzie było serce organizacji. Pod nim, znajdowali się wielcy nadzorcy, odpowiedzialni za członków stowarzyszenia w danym kraju. Byli to tak zwani łowcy klasy zero. Przypadał zawsze jeden na kraj. Później byli członkowie pierwszej klasy, tak zwani „mistrzowie”, tylko oni byli uprawnieni do zabijania wampirów czystej krwi. Inni, po prostu nie dali by sobie rady. Nawet dziecko wampira czystej krwi, jest zdolne bez problemu zabić wielu członków organizacji. Dalej byli łowcy drugiej klasy, odznaczeni za wiele misji, oni w grupach walczą z wampirami pół krwi. Za nimi z kolei byli trzecio poziomowcy, „żołnierze wsparcia” bądź „mięso armatnie”. A później, tylko rekruci. 

         Przyjaciele stanęli na polu. Julian zatrząsnął się z zimna. Na co Amadeusz się zaśmiał.
         - Tobie nie jest zimno? – zapytał po chwili.
         - Jasne że jest. Po prostu nad tym panuje. – odpowiedział z uśmiechem.
         - Hej… możesz mi coś powiedzieć? – blondyn zapytał, dosyć poważniejszym tonem. Zdziwiony brunet się zatrzymał i odwrócił.
         - Co chcesz?
         - Jak to jest… no wiesz… być ugryzionym? – zapytał. Oliwkowooki spochmurniał, dotykając się ucha. Nie pamiętał dobrze tego uczucia, to było zbyt szybkie. Z resztą… i tak było to dla niego dziwne. Ktoś kto zabił mu rodziców, był jego przyjacielem, od ośmiu lat. Nie odstępowali się na krok. A kiedy jego rodzice zginęli, Morfeusz mógł spokojnie go zabić. A jedyne co zrobił to przegryzł mu ucho. Po czym zniknął. Z życia Amadeusza, szkoły, osiedla. Z dnia na dzień wyparował, wraz z kobietą, którą brunet uważał za jego matkę. – Albo wybacz… nie powinienem o to pytać.
         - Nie… nic się nie stało. Po prostu, czujesz ból. Jakbyś przebijał sobie ucho. – skomentował śmiechem.

         Przyjaciele dotarli do kawiarni, na obrzeżach miasta. Nie było tam luksusów, ale można było dostać różne rodzaje kawy. Za orzechową ladą stała młoda blondynka, która najpewniej dorabiała tutaj. Usiedli przy małych stolikach, naprzeciwko siebie i zaczęli pić. Opowiadając różne kawały i historie. Aż w końcu nastał ten smutny moment, kiedy kawa się skończyła. Mieli już wychodzić, ale do malutkiej kawiarni wszedł mężczyzna, w sutannie łowcy. Spojrzał na chłopaków i przysiadł się do nich.
         - Nie powinniście być w klasztorze? – zapytał dość surowo. Trzeba powiedzieć, na tle innych ludzi, bardzo się wyróżniał. Miał bardzo krótkie, dębowe włosy, jedno oko ślepe, drugie niebieskie. A na prawej stronie twarzy posiadał bliznę, długości całej dłoni. Miał może dwadzieścia dwa lata, ale został łowcą drugiej klasy. Był nauczycielem walki bezpośredniej w organizacji.
         - Panie Teker, przyszliśmy tylko na kawę… już mieliśmy wracać.
         - Dzisiaj byliście na treningu obserwacji i pilnowania miejsc? Prawda? – zapytał oschle. Jego głos brzmiał bardziej jakby cały czas miał chrypę.
         - Tak… - odpowiedział po chwili Julian. – Skończyliśmy pół godziny temu…
         - Tak? To dobrze… Ale teraz wracacie ze mną.
         - Tak jest. – odpowiedzieli wspólnie i ruszyli za nauczycielem.

         Maszerowali w ciszy, przez kilka chwil, gdy ich ciała zamurowało. Idąc ścieżką. Wieczorne niebo wspaniale uspokajało, a marsz w ciszy koił nerwy. Jednak zawsze trzeba było być czujnym, noc to pora polowań wampirów półkrwi, które to kiepsko znoszą światło słoneczne. Jest ich dużo większa ilość niż tych prawdziwych, posiadających czystą krew. Mimo takich informacji, dużo częściej spotyka się z atakiem tych słabszych. Zgłoszenia o ataku czystych, jest dużo rzadsze, zakon spotyka się z tym kilka razy w roku. Nikt nigdy nie zastanawiał się czemu tak jest. 

         Podczas takich myśli, Amadeusz zawsze wracał do pierwszego poznanego w swoim życiu wampira. Morfeusza. Chłopcy żyli razem osiem lat, znali się taki kawał czasu. Blondyn nigdy nawet nie próbował ugryźć go, oprócz jednej zabawy, na placu zabaw. Zawsze zastanawiał się… dlaczego on ich zabił?